W nocy, gdy wstajemy o 3.15 widzimy gwiazdy. Na szczęście przestało padać i jest tylko zimno i ciemno. Po śniadaniu ruszamy w drogę. Cały czas w górę.







Około piątej zaczyna świtać, a o szóstej jest już dosyć jasno i wstaje słońce. To dobrze, bo mamy tylko jedną czołówkę, jak zawsze od dłuższego czasu, ale tym razem ja ją mam.










Jest pięknie. Niebo ma kolor kobaltowy, a śnieg skrzy się i mieni w słońcu jak tysiące diamencików. Jesteśmy coraz wyżej, o 7.30 osiągamy wysokość 4900 mnpm.












No i teraz pora się rozebrać, gdyż robi się już całkiem ciepło. Jest już śnieg i jest go całkiem sporo, więc idę z trudem, a Maciej z jeszcze większym, ale i tak wiele osób mówi, że idę szybko. I że jestem silna. No cóż, pewnie mają rację. Część drogi idę z Sajanem. Mówi, że cztery razy na nas czekał po pół godziny, biedny. Potem, już na dole okazuje się, że złapał go potężny ból głowy, gdyż na tych wysokościach nie wolno siedzieć, trzeba iść.











Na Larke La docieram o 11, wchodzę do namiotu, by odpocząć. Można tu też wypić herbatę. Czekam na Macieja, który idzie z Bijayem. Wreszcie po godzinie dociera i chce odpoczywać, a tak za bardzo nie ma na to czasu, gdyż robi się późno, a jeszcze kawał drogi do zejścia i to w śniegu. Czyli w raczkach. Tak więc krótkie odsapniecie, foty i schodzimy. Maciejowi już ciężko, zapada się w śnieg. I sapie.








Ja lecę do przodu, bo nie mogę tak wolno iść. Idę więc i idę w dół i już jestem zmęczona. Wreszcie, koło 15 docieram do teahouse'a, w którym trochę odpoczywamy i zjadamy zupę pomidorową. I trzeba dalej iść, koło 1,5 - 2 godzin do noclegu. No to idę, końcówkę z Bijayem, niestety zaczyna mżyć, a potem kropić.



Do Hotel Ponkar Mt and Restaurant przychodzę przed 18. Jesteśmy tak zmęczeni, że tylko myjemy zęby i nawet nie jedząc kolacji o 18.30 rzucamy się na łóżka i natychmiast zasypiamy. Śniadanie ma być o 8, ale ja już jestem wyspana o 6.30.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz