Dziś bez pośpiechu, bo z kierowcą, Jamphelem Dorji i przewodnikiem, Tsheringiem Dorji jesteśmy umówieni dopiero na 9.30. Spokojna pobudka o 8 i idziemy na śniadanie, które dziś serwują w formie bufetu. Jem więc omlet, kilka kawałków kiełbaski z kurczaka, smażone plastry pomidorów, tosta z dżemem pomarańczowym - moim ulubionym - i miodem oraz malutką, czekoladową muffinkę i popijam kawą i sokiem jabłkowym. Kelner jest nadzwyczaj usłużny, chce nam nalewać kawę i sok i piecze nam tosty. W ogóle wszyscy są tu nadskakująco usłużni. Po śniadaniu płacimy za nasze piwa i drinki i zabieramy plecaki. Miła pani z obsługi koniecznie chce zanieść mój duży plecak do auta i nie mogę jej wytłumaczyć, że sama dam radę, więc w końcu ustępuję. Chce nawet zabrać plecak Macieja, ale mówię, że jest silny i sobie poradzi. Kierowca zaproponował, że podjedzie po mnie wcześniej i złożymy wizytę w pobliskiej szkole, niestety, za późno odczytałam wiadomość na whatsappie, więc musimy odpuścić. Jedziemy więc, po drodze zgarniając przewodnika, godzinę i 15 minut, najpierw wąską, asfaltową drogą, a później szutrową, coraz bardziej w górę aż do miejsca, gdzie spotykamy resztę ekipy - kucharza, pomocnika i poganiacza mułów. Mamy ich pięć, będą nieść nasze plecaki i cały sprzęt potrzebny na treku.





Ruszamy na trasę i będziemy iść cały czas w górę. Po wielkich głazach i dużych kamieniach, przez strumienie, po śladach koni i ich kupach. Po niecałych dwóch godzinach pomocnik kucharza, Penjor serwuje nam smaczny lunch.










Podchodzimy jeszcze kawałek i odwiedzamy klasztor buddyjski. Przewodnik znów opowiada historie Buddy, bogów i bóstw, ale ja nadal nie mogę tego załapać. Występuje tu buddyzm tybetański, który jest chyba mieszanką tego klasycznego ze Sri Lanki czy Tajlandii, gdzie występuje sam Budda w różnych postaciach oraz hinduizmu, gdyż pojawiają się tu rozmaite bóstwa. A zresztą nie wiem.





I kawałek dalej obozowisko. Namiot, a w nim na dywanie materace z prześcieradłami, poduszkami i kocykiem, no full wypas. Plus wygodne turystyczne foteliki. Po chwili kucharz przynosi podwieczorek, o lol, co tu się dzieje?





Później idziemy z przewodnikiem, Tsheringiem Dorji na wzgórze, na którym powiewają modlitewne flagi, tysiące flag. Te białe upamiętniają zmarłych, ma być ich 108.









Jest dosyć zimno i wieje wiatr, więc zaszywamy się w namiocie. Wieczorem kolacja, jedzenie jest smaczne i różnorodne, mamy zupę i danie główne i jeszcze dostajemy deser. Nasz kucharz, Nima w takich protych warunkach gotuje trzydaniowy obiad!






I nasz intinerer:
Drive to Ta Dzong (2,487m/8,159ft) and trek to Jele Dzong (3400m) - 4 to 5 hours (10km) trek
This day can be quite arduous as you have to climb more than 1,000m elevation. You start from the Ta Dzong (National Museum) in Paro. The trek follows a gravel road past a few farms for about 30 minutes and then climbs up a steep ridge before leading through blue pine and fir forests to Damche Gom. Once you reach the ridge below Jili Dzong you descend about 100m to the campsite below the Dzong.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz