Pobudkę robimy o 5!! A pół godziny później odbiera nas Thsering i Jamphel i jedziemy na lotnisko. Tu robimy ostatnie wspólne foty, żegnamy się i po sprawdzeniu biletów wchodzimy do budynku terminala. W duty free kupujemy butelkę butańskiego wina za 265 BTN, czyli 3$. Nie udaje mi się skorzystać z oferty perfumeryjnej, gdyż wszystkie butelki mają usunięte rozpylacze. Ale susz! Obok nas pojawia się dosyć duża grupa Polaków, ciekawe, na jakich zasadach tu przyjechali. Mój plecak waży 11,6 kg, a Macieja 12,8 kg. Ciekawe, jak się spakujemy na Goa, skoro mamy limit 15 kg/osobę, a pełno rzeczy zostało w mojej wielkiej torbie w Kathmandu?









Wsiadamy do samolotu, lecimy A-319, jest pełny. Niestety, nie zobaczymy Himalajów, bo mamy miejsce po drugiej stronie samolotu i w dodatku nawet nie przy oknie.




I znów muszę zagadywać stewarda, by móc zrobić zdjęcia z kantorka obsługi. Lecimy godzinę i parę minut i nawet w tak krótkim czasie serwują jedzenie i picie. Lądujemy bardzo zgrabnie.



Na terminalu jesteśmy pierwsi do kontroli dokumentów. Wizę mamy wielkokrotną, więc wszystko odbywa się szybko. Znamy to lotnisko, więc wiemy, dokąd iść. Tym razem nie ma takiej długiej kolejki, jak ostatnio, więc szybko przechodzimy przez kontrolę bezpieczeństwa i już czekamy, aż na taśmę wysypią się bagaże. W międzyczasie pojawiają się ludzie z polskiej grupy, więc zagaduję jednego faceta, gdyż koniecznie chcę się dowiedzieć, ile kosztował ich wyjazd. Trochę sobie gadamy o szczegółach aż w końcu pytam o cenę. I okazuje się, że za dwa tygodnie zapłacili prawie 20.000 zł za osobę!! Masakra!!

Zabieramy nasze duże plecaki i wychodzimy. Na zewnątrz czeka na nas kierowca, który zawozi nas do hotelu, znowu do Prince Hotel Kathmandu. Cały proces od wylądowania do wejścia do samochodu trwa jedynie 45 minut.

W hotelu musimy poczekać, gdyż pokój nie jest jeszcze gotowy, ale zupełnie nam to nie przeszkadza, bo jest i tak bardzo wcześnie, bo dopiero 10. Czekamy przy kawie. Po zakwaterowaniu czytamy trochę neta i wychodzimy na miasto. Chodzimy sobie tu i tam, robimy zakupy i idziemy na zupkę pomidorową do Green Horizon, gdzie mieszkaliśmy po treku EBC w zeszłym roku. Panuje tu taka familiarna atmosfera, która bardzo nam pasuje. Jemy zupę, po 170 Rs i wypijamy jedno piwo Gorkha, 650ml, 550 Rs.


Tu gdzieś jest moja wielka torba, którą zostawiłam w depozycie. Hotelowy boy długo nie może jej znaleźć w tym bałaganie.



Potem idziemy na cappuccino, po 150 Rs do Rise & Grind Coffee.



Taka jest tu toaleta, gdzieś pod schodami do użytku gości.

I zaglądamy do biura Rama, gdzie zdajemy mu relację z naszej wizyty w Bhutanie. Później wracamy do hotelu, gdzie na tarasie raczymy się buthańskim czerwonym winem.


A wieczorem Ram zaprasza nas na pożegnalną kolację do Swarg, indyjskiej, wegetariańskiej knajpy. Zamawiamy paneer makhani - ja i paneer tika masala - Maciej i porcję naan bread, która oczywiście w zupełności nam wystarcza. Jedzenie jest smaczne, umiarkowanie pikantne i bardzo sycące. Gadam i gadam i tak miło mija nam czas.







A Maciej jeszcze chce wypić kawę, więc idziemy do Mitho.... nieee, te ich desery słabe są.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz