czwartek, 3 października 2024

trek dookoła Manaslu, dzień 8; Shyala, 3480 mnpm - Samagaun 3500 mnpm

Wstaję o 5.55 na wschód słońca nad Manaslu. Niebo jest czyste, prawie bez chmur. Słońce wschodzi nieśmiało dotykając góry pierwszymi promieniami. Później Manaslu rozjaśnia się, odcinając się na tle niebieskiego nieba. Pięknie.
Wracamy do łóżka, ale nie mogę już zasnąć, bo ciągle ktoś tam na dole hałasuje, ryczą jakieś zwierzaki, dzieci śpiewają i pokrzykują w drodze do szkoły. Ale co tak wcześnie?
 












No i tak nie śpię do pobudki o 7.30. Wstajemy niespiesznie, na śniadanie zjadamy nasze wczorajsze spaghetti i po dwa jajka na twardo i wypijamy kawę z prawdziwego ekspresu.











Dziś lajcikowy dzień. Mamy do przejścia godzinę i trochę, niezbyt wysoko w górę i przez dwa wiszące mosty.





































Po drodze, przed wioską jest szkoła, oczywiście tam idę. Na zewnątrz siedzi nauczyciel z dzieciakami. Zgaduję go. Ma lekcję Social Studies i co ciekawe podręcznik jest po angielsku. Dzieci są w różnym wieku, taka klasa łączona i większości lecą babole z nosa. Czemu oni tych nosów nie wycierają?







































Idziemy dalej, przez wioskę, w której mieszka społeczność tybetańska. Mieszka biednie. Ludzie wyglądają na brudnych i ich ubrania są brudne.






















Nasz hotel jest prawie na końcu wsi, mamy elegancki pokój z łazienką i zimną wodą. A tam, nie myję się, przecież wczoraj brałam prysznic.



















Ogarniamy się trochę i idziemy na spacer. Celem naszym jest jezioro, ale finalnie nie dochodzimy tam, gdyż jest za daleko i nam się nie chce, a poza tym mamy sandały na nogach, a droga jest kamienista.

























Postanawiamy więc zwiedzić klasztor, wstęp 250 Rs/os. Trochę musimy podejść pod górkę, a tu flagi, posąg i świątynia z mnisimi celami. Zdejmujemy buty i wchodzimy do świątyni, gdzie możemy do woli robić zdjęcia i korzystać, że nikogo innego tu nie ma. Nie tak jak w Tengboche, gdzie nie można w ogóle fotografować.




























































Schodzimy do hotelu i zamawiamy zupę pomidorową na późny lunch. Nagle okazuje się, że zostawiłam saszetkę z lekarstwami we wczorajszej lodgy. Uuuups! Bijay i Sajan postanawiają po nią pójść, uffff...
Wychodzą po 15, liczę, że wrócą w ciągu półtorej, najwyżej dwóch godzin, jednak robi się ciemno, a ich nadal nie ma. Zaczynam się niepokoić... Wreszcie są, uff. Są i moje tabletki. Okazało się, że chłopcy trochę popili, potańczyli i pośpiewali, dlatego trochę im zeszło.
Na kolację bierzemy zupę cebulową, 550 Rs i Swiss egg rosti, 750 Rs. I small pot hot lemon. Nie ma co robić, bo nie kupiliśmy internetu, 500 Rs, więc o 20.30 idziemy spać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz