Znów pobudka o 6.30, potem śniadanie, podczas którego Maciej robi małą awanturę o jajecznicę, która smakuje jak trociny. Bijay zabiera ją i chyba sam ją zjada, a Maciej dostaje tomato omelette. Ja zamówiłam wczoraj - bo śniadanie zamawia się poprzedniego wieczoru, żeby niby było szybciej przygotowane, a i tak zawsze czekamy - dwa jajka na twardo, bo już mam dosyć tych kapiących tłuszczem omletów, ale co z tego, jak Tibetan bread jest tłusty, bo smażony w głębokim tłuszczu. Chleba w naszym rozumieniu nie mają, tostów też. Zaczynam mieć obsesję na punkcie kanapki.


Wyruszamy tuż po ósmej, pogoda jest ładna. Idziemy wyżej, coraz wyżej, po drodze mijając kolorowe wioski o drewnianych i kamiennych domach. Widzimy ludzi noszących w koszach rozmaite towary, idących w górę i dół. I obrabiających kukurydzę - najpierw kolby tłuką kijem, a potem wyskubują ziarna i rozkładają na słońcu, by się wysuszyły. I ludzi naprawiających zniszczenia, jakich dokonały ostatnie deszcze - tu chyba nawet zawalił się dom mieszkalny. I to jest jedyne osuwisko, jakie dziś spotykamy. Po drodze buddyjskie stupy, czorteny i bramy, a wszędzie na wietrze łopoczą kolorowe flagi modlitewne. Jest malowniczo. Jest gorąco.






































Idę całkiem nieźle, dosyć szybko, na czele stawki, więc w którymś momencie Bijay mówi, żebym poszła do przodu - jak zawsze zresztą - i poczekała w Ghompa, cokolwiek to znaczy. No to sobie idę i idę, a potem widzę dwie ścieżki, no to wybieram sobie taką, która bardziej mi się podoba, ale idzie dosyć stromo w górę. I tak dochodzę do buddyjskiego klasztoru. Z budynku przy ścieżce dobiegają dziecięce głosy, a wkrótce wysypują się chłopcy w bordowych szatach. Duzi i mali, nastolatkowie i jeszcze dzieci, niektóre może cztero- czy pięcioletnie. Robię zdjęcia, robię selfie, oglądam klasztor. Świątynia jest w trakcie budowy, ale niedługo zostanie skończona. Przychodzi Sajan, szuka mnie, bo Bijay się niepokoi, gdzie ja jestem i czemu nie czekam. No czekam przecież w Ghompa, ale nie miałam iść do monasteru. No nie dogadaliśmy się.














Idziemy więc dalej i do Shyla docieram - jak koń pod górkę - o 13.20, Maciej 35 minut później.








Śpimy dziś w Buddha Lodge. I bierzemy hot shower, 300 Rs/os., który wreszcie jest gorący. I mogę wreszcie umyć włosy. Po tygodniu!




Na lunch zjadamy tomato soup, najlepsza do tej pory i kończymy nasze kiełbaski. Na deser Maciej zamawia kawę. Z prawdziwego ekspresu!







Po południu odpoczywamy i korzystamy z neta, nadrabiając zaległości, a wieczorem siedzimy w jadalni, w której gospodarz rozpalił kozę. Jest cieplutko. Na kolację zamawiamy pumpkin soup i spaghetti z sosem pomidorowym i serem. Porcja jest tak wielka, że nie możemy jej zjeść i część zostawiamy do podgrzania na śniadanie. Później gadam jeszcze z Bijayem o jego przyszłym biznesie turystycznym i stronie internetowej, dając mu pewne wskazówki z punktu widzenia turystki. Po 22 idziemy spać. Jutro mam plan wstać na wschód słońca.







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz