Śniadanie zjadamy o 7.30, a o 8.30 przyjeżdża po nas Ram z kierowcą. I wręcza nam pomarańczowe szarfy. Fajnie, że tym razem je dostajemy, bo w zeszłym roku Jerzy nie raczył nam takowych dać. Dostajemy także dwie piękne mandale, zapakowane w tekturowe rury. Przejazd na lotnisko trwa pół godziny. A tu sajgon.




Tłum pasażerów z bagażami, tłum odprowadzających, wszyscy się kłębią. Próbujemy wepchnąć się do kolejki, ale napotyka to protest, więc się wycofujemy i szukamy innej. I tu sprawdza się internetowa rada, żeby wybierać kolejkę po lewej, a nie po prawej stronie, ponieważ większość ludzi jest praworęczna i odruchowo kieruje się w prawo. I faktycznie, wyprzedzamy nawet tych, co na nas krzyczeli. Przy wejściu na lotnisko sprawdzają bilety, nasze się nie otwierają, bo nie ma internetu, ale wierzą nam na piękne oczy.



Przechodzimy do check-in, stajemy w kolejce i stoimy tak około pół godziny. Nic się nie dzieje, podobno awaria systemu. Wreszcie udaje nam się dotrzeć do stanowiska, proszę o miejsce przy oknie, po stronie Himalajów i nie dość, że takie dostaję, to jeszcze mamy miejsca awaryjne, a to oznacza dużo miejsca na nogi. Nie żebym ja specjalnie tego potrzebowała, ale zawsze jest wygodniej. Potem kontrola bezpieczeństwa i za chwilę boarding. Na lotnisku jest słaby internet i dostępna pitna woda.




Do wejścia do samolotu każą nam się ustawić w dwie kolejki - męską i żeńską. Haha. I kolejna kontrola bezpieczeństwa na specjalnej platformie i grzebanie w plecaku. Zainteresowanie w moim wywołują mandale, które dostaliśmy od Rama, ale nie pozwalam ich rozpakować. No bez przesady. Pytam, dlaczego ta kontrola, mówią, że to są wymagania rządu indyjskiego. I kolejna pieczątka na bilecie, są już trzy. Po punktualnym zakończeniu boardingu siedzimy w samolocie godzinę, czekając na start. I nic się nie dzieje. Przez godzinę. Pytam stewardessę, dlaczego nie lecimy, a ona mówi, że z powodu traffic disgestion. A to ciekawe, bo żadnego ruchu nie ma. Nic. Startują tylko małe samolociki. Duże ani nie lądują, ani nie startują. Zaczynamy się denerwować, bo w Delhi wcale nie mamy dużo czasu na przesiadkę. Wreszcie ruszamy, spóźnieni o godzinę. Skandal!





Lecimy A320, wzdłuż Himalajów. Serwują lunch, tradycyjnie bierzemy kurczaka, bo przecież nie dhal bhat, danie jest smaczne i umiarkowanie pikantne, więc okej. Lądujemy i szybko na kontrolę paszportową. Potem lecę na odbiór bagażu, ależ to długo trwa. Zabieram moją wielką torbę z plecakiem z taśmy, Macieja plecak wylatuje prawie ostatni. A czasu do odlotu coraz mniej.








Szybko idziemy na check-in, a tu długa kolejka. Oczywiście nie ma żadnych informacji, więc muszę pytać. Odprawiamy się na ostatnią chwilę, zaraz zamkną okienka. Idziemy na gate, siadam na dwie minuty i już wołają do samolotu. Jesteśmy jedni z pierwszych w autobusie i.w samolocie. Lecimy A321 neo, ale nie serwują nic do jedzenia. Do picia też nie, jedynie można sobie coś kupić. Skandal! Te IndiGo to chyba jakaś tania linia? Na szczęście zrekuperowałam jakieś jedzenie, picie i przekąski z poprzednich lotów - DrukAir z Buthanu i Vistara z Kathmandu, więc z głodu nie umrzemy. A Maciej zawsze mi dokucza, jak zabieram coś z samolotu, a teraz życie mu uratowałam! Lądujemy o czasie, szybko idziemy po bagaże, które tym razem szybko wylatują na taśmę, musimy je jeszcze przepuścić przez skaner - niektórzy lokalsi olewają to i nikt nie zwraca im uwagi.








I już wychodzimy z terminala i tu czeka na nas kierowca taksówki, którą zamówiliśmy wcześniej. Transfer kosztuje 2500 INR, czyli jakieś 25$. I to był dobry pomysł, bo gdzie mielibyśmy teraz po ciemku szukać transportu do hotelu i tłumaczyć do jakiego mają nas zawieźć? I pewnie wcale nie byłoby taniej. Mamy jechać 1,5 godziny, jedziemy dwie, a kierowca jedzie dosyć szybko. Niedaleko lotniska zauważam mój ulubiony indyjski sklep z ciuchami, Trends. Będę tu robić zakupy na powrocie. Po drodze wyciągamy z bankomatu 10.000 INR, czyli równowartość 500zł z opłatą 200 INR za transakcję bankową.


Zajeżdżamy do Sea Star Resort późno, bo po 21. Dostajemy zarezerwowany przez booking domek na plaży. Jest on prosty, ale duży i czysty, ma szerokie łóżko i dużą łazienkę. I taras z dwoma leżakami i widokiem na ocean. I tak miało być. Chciałam domek na plaży.




Obawialiśmy się, że wszystkie knajpy będą zamknięte i bez jedzenia pójdziemy spać. Okazuje się, że knajpa hotelowa jest otwarta do 22.30. Lucky us! Jednak z powodu późnej pory zamawiamy tylko jedną porcję chicken masala, 320 INR, ale za to dwa duże piwa Kingfisher, po 180 INR. Zmęczeni podróżą, idziemy spać.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz