















Na lunch tradycyjnie idziemy do Green Horizon na zupkę pomidorową, po 170 Rs. Spotykamy tu Shivę, z którym chwilę rozmawiamy. Tym razem nie siedzimy na kanapie, na naszym tradycyjnym miejscu, gdyż podsiedli nas jacyś Francuzi, totalnie rozwaleni. I nie byłoby problemu, ale jest problem, bo kładą nogi na stół. No przecież muszę im zwrócić uwagę! Chyba nie do końca kumają, o co mi chodzi, że na stół się stawia jedzenie przecież. A zapytałam, czy mówią po angielsku.





Potem idziemy do Rise & Grind Coffee, Maciej tradycyjnie na cappuccino, 150 Rs, a ja tym razem mango lassi, 240 Rs.



Wieczorem robimy ssobie pożegnalną kolację, tradycyjnie w Mitho, bo przecież jutro stąd wyjeżdżamy, tym razem na dobre, to znaczy na rok, bo pewnie znowu tu wrócimy.... Bierzemy piwo Gorkha i beef sizzler i to jest porcja, która wystarcza na nas dwoje. I ani razu nie natrafiliśmy nigdzie na piwo Everest, a szkoda.










I kończymy nasze bhutańskie czerwone wytrawne wino, skądinąd bardzo dobre. Aż jesteśmy zdziwieni.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz