Bijaya nie ma. Pisze mi, że mam zjeść śniadanie i cieszyć się nastrojem Dashain. No więc idę na śniadanie - dwa jajka na twardo, chleb tostowy i milk tea na tarasie, ale wolałabym, żeby tu był, a nie żona, która gada do mnie po nepalsku, więc nic nie rozumiem, a jak gada po angielsku to też nic nie rozumiem.









W końcu przychodzi. Jest trochę okrwawiony.... Okazuje się, że pierwszy raz w życiu zabijał kozę! Teraz ostrzy nepalski nóż, kukhuri i razem z wujkiem będzie tę kozę teraz obrabiał. Przyglądam się temu z zaciekawieniem.







Później gotuje z tej koziny gulasz, który z ryżem jemy na lunch.









Po lunchu sjesta, wszyscy idą spać, a wioska wymiera. Jest gorąco. Siedzę na tarasie i uzupełniam notatki blogowe. Cisza i spokój.


Po południu wioska się budzi i zaczyna hazard. Około 16 woła mnie żona Bijaya, bym zeszła na dół patrzeć, jak miejscowa ludność gra w kości, oczywiście na pieniądze. To typowe dla biednych społeczności, że zajmuje się grami hazardowymi lub gra w rozmaite loterie. Ekscytują się przy tym niepomiernie. Krzyczą. Śmieją się. Później pojawia się Bijay, ale w ogóle się mną nie zajmuje. Również gra w kości. Nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić, czuję się zaniedbana, lekceważona? O, niezaopiekowana. U nas, w naszej kulturze, polskiej czy europejskiej to jak się kogoś zaprasza do domu, to się nim zajmuje, a tu przez pół dnia byłam jak taka księżniczka w wieży.... Właściwie to mogłam sama się przejść po wiosce, ale nie wiedziałam, czy to jest stosowne. Czekałam, aż pójdziemy gdzieś razem.








Wieczorem gulasz z koziny z ryżem i sałatka, czyli pokrojona marchew i ogórek. Potem dostaję piwo i Bijay mówi mi, że idzie pograć z kolegami w karty. No teraz to już przegiął. Chyba będę jutro wracać.



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz