Pobudka o 1.15, o 1.30 ma być śniadanie, jest lekkie opóźnienie, podają chleb tostowy, dżem i malutką puszeczkę pasztetu. To ma być śniadanie dla wspinaczy?? Dla pięciu osób?
Jest 2.30 w nocy, wyruszamy, mamy do dyspozycji siedem godzin. O 10 musimy już schodzić, bo o 18 zamykają granicę, więc musimy zdążyć wrócić do San Pedro, gdyż jutro rano mamy autobus do Argentyny. Wyjeżdżamy jeepem i podjeżdżamy na wysokość 4680 mnpm. Zaczynamy podchodzić, księżyc świeci tak jasno, że nawet nie potrzebuję czołówki. Do buzi wkładam liście koki, ojas de coca, które pomagają w zwalczaniu choroby wysokościowej. Mi pomagają. Idzie z nami dwóch przewodników, David, Meksykanin, przewodnik z Chile i Herman, przewodnik boliwijski. Bez boliwijskiego nie można robić treku. Idzie mi się dobrze, nie mam żadnych problemów z oddychaniem, tylko nogi czasem mi się plączą. Po dwóch godzinach Paweł odpada, gdyż ma kłopoty z oddychaniem. Dawid schodzi z nim do samochodu, potem będzie nas gonił.







Idziemy dalej, ale jest ciężko. Maciej idzie bardzo wolno i ciągle się zatrzymuje. W którymś momencie Hermano mówi, że pójdzie dalej ze mną i Martinem, a Maciej ma zawrócić, bo w tym tempie nie ma szansy wejść na szczyt. Zostaję z Maciejem i postanawiamy jednak iść w górę jego tempem aż do godziny 10, a potem zacząć schodzić. Dogania nas David, mija i idzie dalej. Na szczyt już nie wejdziemy, nie ma szans. Jednak chcę chociaż dotrzeć na cumbre falso, fałszywy szczyt. Krótka ocena sytuacji, mam jeszcze pół godziny, może się uda. Idę więc dalej w górę, a tu nagle Hermano mnie zatrzymuje i mówi, że dalej nie mogę już iść, bo nie ma czasu i musimy zawracać.
















Jesteśmy na wysokości 5700 mnpm. Nasz rekord wysokości z Nepalu pobity. Licancabur nie zdobyty. Wracamy. Idziemy inną drogą niż wchodziliśmy, zjeżdżamy po piargach, jest okropnie. Przez pierwsze półtorej godziny przewracam się 18 razy, a na całym zejściu 21! Schodzi się fatalnie, nogi bolą mnie strasznie, a końca nie widać. Jestem wściekła na Macieja, że przez 10 lat, od kiedy to chciał wejść na Licancabur nie sprawdził, w jakich warunkach to się odbywa. To moje najgorsze doświadczenie górskie! Ledwo dochodzę do jeepa. Jestem wykończona.









Wracamy do schroniska, pakujemy się, zjadamy lunch i jedziemy na granicę. Formularze, bagaże, pieczątki, ciao, ciao i jedziemy do San Pedro.




W miasteczku idziemy na mercado i wydajemy ostatnie chilijskie peso na pamiątki, głównie u mojej amigi. Chcemy wyjaśnić z Dorianem sprawę biletów do parku narodowego w Boliwii, ale chyba się przed nami ukrywa. Idziemy na ceviche z białej ryby, reineta, 8900 CLP, znowu do Ckunza Tilar, pyszne. W hostelu pakujemy się, wypijamy piwo, które dostaliśmy od Doriana i wcześnie idziemy spać, gdyż jesteśmy bardzo, bardzo zmęczeni.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz