Pobudka o 5.47, kawa, sok i jogurt, a bułka do kieszeni i jesteśmy gotowi. No ale transport się spóźnia. W końcu jest i ruszamy do Boliwii. Na granicy jesteśmy o 7.30, ale jest ona jeszcze zamknięta, otwierają dopiero o ósmej, a faktycznie o 8.20. Musimy czekać bo jesteśmy dwunastym busikiem w kolejce. Bez sensu było wyjeżdżać tak wcześnie. Przechodzimy przez kontrolę paszportową, mnie obsługuje subcomisario. Potem granica boliwijska i kontrola paszportowa, tu pojawiły się nowe budynki, których przedtem nie było. Zjadamy tu śniadanie przygotowane przez jakiegoś kierowcę, ale ponieważ przychodzimy późno Niemki zdążyły już większość zjeść.













Przesiadamy się do jeepa i z kierowcą Pedrito, bardzo sympatycznym zresztą, wjeżdżamy do Boliwii. Tu kontrola celna, dostajemy wifi i przy pomocy qr code wypełniamy formularz. Ależ postęp.




Stan techniczny pojazdu pozostawia - oględnie mówiąc - sporo do życzenia, nie jedziemy jednak daleko, więc przeżyjemy.




Potem bilety do parku narodowego, 150.000 bolivianos, ale to chyba Dorian miał zapłacić, a Dawid chce od nas ściągnąć, wykłada za nas pieniądze, mamy mu oddać przez Doriana. Sprawa do wyjaśnienia.



No i jesteśmy w refugio, w którym 6 lat temu czekaliśmy - bezskutecznie - na boliwijskiego przewodnika, by z nim wejść na Licancabur. Dostajemy 5-osobowy pokój, na wulkan wchodzi jutro z nami młody Belg, Martin.


Przez trzy godziny odpoczywamy aż do lunchu, ja w międzyczasie zaprzyjaźniam się z kierowcą Pedrito. Potem lunch i idziemy na aklimatyzacyjny spacer wokół Laguna Blanca i Laguna Verde mieszany z przejażdżką jeepem. Widzimy flamingi dostojnie kroczące w wodzie i łapiące plankton i płochliwe wikunie, które uciekają na widok człowieka.





















Maszerujemy tak przez dwie godziny i wcale nie jestem zmęczona, nawet nie zauważam, że idziemy pod górkę. I wiatr niespecjalnie mi przeszkadza. Inni trochę narzekają.















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz