Rano kupujemy online bilety do parku narodowego Rapa Nui, 80$/os. i ruszamy na zwiedzanie wyspy, najpierw przez Hanga Roa, gdzie podziwiamy rozmaite ozdoby, rzeźby i dekoracje.















Potem maszerujemy wzdłuż wybrzeża i przez pole przechodzimy do Ana Kai Tanata. To jaskinia klifowa w pobliżu Hanga Roa, która jest bezpośrednio otwarta na morze i fale. Jej sufit pokryty jest kolorowymi, białymi, czerwonymi i czarnymi malowidłami jaskiniowymi ptaków morskich, rybitwy czarnoskrzydłej lub jaskółki morskiej. Niestety, wejście jest zagrodzone ze względów bezpieczeństwa.


















W końcu wchodzimy na ścieżkę, która prowadzi nas lekko w górę na wulkan Rano Kau. To krater wulkaniczny o średnicy ok. 1,5 km, położony na południowym zachodzie wyspy, którego dno zajmuje zarastające tortorą kraterowe jezioro wulkaniczne o średnicy ok. 1 km. Jest parno i duszno, a wilgotność wynosi 85%.













Przychodzimy do punktu archeologicznego Orongo. I tu okazuje się, że nie możemy wejść, mimo posiadania biletu do parku! O co chodzi?! Oprócz biletu musimy mieć przewodnika! Nie jest on dobrowolny, jest obligatoryjny, co więcej - płatny. Koleś proponuję nam stawkę 15.000 CLP, czyli ok. 15$ od osoby za przejście tego miejsca, co nie zabierze więcej niż 10 minut. Ale my w ogóle nie chcemy przewodnika! Więc gdy gościu się odwraca, ruszamy szybkim krokiem w stronę Orongo; no przecież nie będzie nas gonił. Idziemy więc sami, a tu nagle objawia się inna strażniczka i pyta, czy mamy przewodnika. Maciej mówi, że nie, ale nie potrzebujemy, bo on wszystko wie. Te argumenty do pani nie docierają i zaczyna kogoś wołać, więc szybko oglądamy, co mamy obejrzeć i wychodzimy. Przy wyjściu natykamy się na poprzedniego kolesia, mówimy mu 'bye' i idziemy dalej, on jednak podąża za nami i krzyczy 'This is my island'. Nooo nieładnie. Wyspa może i jest jego, ale pieniądze są nasze i to one pozwalają żyć mieszkańcom wyspy. Gdyby nie turyści ich życie wyglądałoby kiepsko, gdyż nie ma tu żadnych upraw, żadnego przemysłu.



Idziemy dalej, do punktu widokowego, skąd podziwiamy krater i intensywnie niebieski ocean.















I Maea Hono a Hotu Matua, cokolwiek to znaczy.

I Reina Take

Potem idziemy dalej do drugiego punktu archeologicznego Vinapu, gdzie również nie zostajemy wpuszczeni. Pfffff. Strażniczka tłumaczy, że musi być przewodnik, gdyż pilnuje on turystów, ponieważ przedtem zdarzało się że odrywali oni posągom uszy, obtłukiwali je, rysowali grafitti. Czyli przewodnik nie jest do przedstawiania faktów i opowiadania ciekawostek, tylko do pilnowania turystów. Pfffff.







Obchodzimy lotnisko, to kawal drogi i wracamy do miasta. Po drodze łapie nas deszcz, a gdy docieramy do cabañas, to jest to wręcz ulewa. Musimy ją przeczekać, zanim pójdziemy na kolację.



Po drodze, na lotnisku, mam krótki w występ z tymi kolesiami grającymi i śpiewającymi lokalne piosenki na powitanie przybywających tu turystów. Może są tu jacyś specjalni goście? Bo nas aż tak nie witano.









Czekamy, robi się już trochę późno, pada nawet propozycja, by w ogóle nie jeść albo kupić jajka i usmażyć jajecznicę. Nie, no tak to się nie będziemy bawić, ja chcę iść na obiad.
Wreszcie wbijamy się w jakieś okno pogodowe i idziemy do wczorajszej knajpy IRA bar, gdzie my zamawiamy fish curry, a Agata i Paweł seafood pasta. Pięknie podane, smaczne, 16.000 CLP za porcję, bierzemy para compartir. I wystarczy.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz