czwartek, 22 lutego 2024

jaskinia Ana Kakenga i wycieczka łodzią do Motu Nui, Motu Iti i Motu Kau Kau

Po śniadaniu idziemy na zakupy, chcemy kupić rybę i samodzielnie zrobić dziś obiad. Na głównej ulicy rozstawione są stragany z warzywami i owocami. W miejscu, gdzie nam wczoraj obiecano ryby nie ma ich, jest tylko mięso. Mięsa nie chcemy, więc wracamy do faceta, który sprzedawał czerwone ryby. O kurcze, zostały już tylko cztery. Bierzemy jedną, która łypie na nas wielkim okiem, 7000 CLP. Kupujemy bułki, 1600 CLP oraz pomidory i cebulę, 1993 CLP, oj będzie uczta.













Idziemy teraz na spacer wzdłuż oceanu, po klifie, gdyż chcemy dostać się do jaskini Ana Kakenga. Wczoraj Jorge nas tam nie zabrał, gdyż nie ma na nią licencji, a przewodnik kosztuje 100$. Może nam się uda przedostać. No nie udaje się, bo gdy przechodzimy przez murek zbudowany ze skał wulkanicznych słyszymy gwizd i widzimy mężczyznę na koniu, który pędzi w naszą stronę. No dobra, zatrzymujemy się i rozmawiamy. Powtarzamy naszą gadkę, że mamy bilet, że nie potrzebujemy przewodnika, że mamy doświadczenie w chodzeniu po jaskiniach. Nie ma opcji, nie możemy iść.





















Zawracamy więc do wejścia do Ana Kakenga i chcemy wracać do miasta, a tu pojawia się przewodnik z trzyosobową rodziną. Maciej pyta, czy możemy do nich dołączyć, przewodnik się zgadza i chce po 10$/os. Maciej targuje stawkę do 30$ za naszą czwórkę. Idziemy więc do jaskini, pewnie z 15 minut. Na miejscu musimy wejść w niewielką dziurę, trochę się przeczołgać, ale potem otwierają się przed nami dwa okna, stąd nazwa La Cueva de las Dos Ventanas. Fajnie tu. Pięknie.
I z miejcem tym związana jest smutna historia miłosna. Według legendy jaskinia ta była ostatnią kryjówką młodej pary, która uciekła przed karą za zakazaną miłość. Aby ich nie znaleziono, zasłonili wejście od środka i tam pozostali aż do śmierci. Nie wiadomo, czy umarli z głodu, czy rzucili się do morza z góry, ponieważ ich ciał nigdy nie odnaleziono.













































































Po drodze Vai Amei.















Wracamy do miasta i idziemy na chwilę na miejską plażę, czyli Playa Poko Poko. Jest ona malutka, otoczona obetonowanymi skałami, a fale są dziś ogromne i kotłują się w małej zatoczce. Kąpiemy się szybko i idziemy do cabañas na obiad.





























Smażymy sobie rybę i robimy sałatkę z pomidorów i cebuli. Ah, jakie to pyszne, ryba jest smaczna, mięsista i połówka całkowicie mi i Maciejowi wystarcza.





O 16.30 przyjeżdża po nas Jorge i zawozi do portu, gdzie jego syn ma łódkę. Na wycieczkę zabiera nas jednak nie on, tylko jego kolega. Płyniemy do skalistych wysepek, które widzieliśmy wczoraj z góry, z klifu, jednak nie możemy ich opłynąć dookoła z powodu dużej fali. Wracamy, wycieczka trwa 1h 15 minut, więc targujemy jej cenę że 120$ na 100$, tzn. 100.000 CLP, bo facet nie chce dolarów. Syn Jorge odwozi nas do Kenhenua, a my jeszcze idziemy po piwo.









































Słyszę muzykę i radosne śpiewy dochodzące z kościoła, więc oczywiście tam idę. Trafiam na ślub, jest pięknie, kolorowo, wesoło.Bardzo mi się podoba panującą tu, na Rapa Nui atmosfera, taka wakacyjna, ludzie są życzliwi i uśmiechnięci, wszędzie pełno kwiatów... czuję się tu jak w Polinezji albo na Hawajach. Jedak z drugiej strony nie jest tu chyba tak beztrosko. Wszelkie towary, zarówno spożywcze jak i przemysłowe są importowane, a więc drogie. Liczba ludności wynosi mniej niż 10.000 (w Skórzewie jest 12.000 mieszkańców), więc wszyscy się znają. Niektórzy wyjeżdżają na kontynent, ale nowi mieszkańcy pewnie tu nie przybywają, więc nie ma mieszania się krwi i genów. Prędzej czy później to zmutuje.






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz