Na terminal w Santa Elena przyjeżdżamy o 5.15 i - ponieważ nie chcemy jechać do Tikal ani do Antigua - od razu kierują nas do colectivo do Melchor de Mencos. Musimy jednak czekać aż zbierze się odpowiednia ilość pasażerów. I czekamy tak do 6.30.

Do granicy jedziemy około dwóch godzin, wymieniamy gwatemalskie quetzale na dolary belizańskie, za 960Q dostajemy 240B$. Idziemy na migracion, dostajemy pieczątkę wyjazdową i nie musimy wnosić żadnej opłaty wyjazdowej. Potem przechwytuje nas oficer zdrowotny i każe robić dużo różnych rzeczy. Musimy pokazać szczepienie przeciwko covid, zalogować się i wykupić ubezpieczenie zdrowotne oraz wypełnić formularz. Ależ biurokracja. Potem immigration belizańskie i jesteśmy w Belize.




I tu robi się problem. Dziś jest wielki piątek, a wtedy nie jeździ colectivo. Taksówkarz proponuje nam przejazd do San Ignacio za 20$ amerykańskich, ale to mi się nie podoba. Maciej już jest skłonny z nim pojechać, ja jeszcze oponuję. Pytam jeszcze w dwóch busikach turystycznych, ale one mogą zabrać tylko osoby, które mają na liście, żadnych gapowiczów. No to jesteśmy ugotowani. Nagle podjeżdża jakąś osobówka, Maciej zagaduje kierowcę, który zgadza się zabrać nas za 15$. Noo zawsze coś. A tu przypał, taksówkarze zaczepiają naszego kierowcę, nie pozwalają otworzyć bagażnika, oj robi się gorąco, za chwilę dojdzie do rękoczynów. Usiłują dowiedzieć się, za ile z nami jedzie, ja mówię, że to nasz deal, więc mu nie powiemy, wskakujemy do auta z plecakami i odjeżdżamy ze świstem opon. Taksówkarze zapewne nam złorzeczą.

Nasz prywatny taksówkarz, Hamner okazuje się być poetą i pisarzem, pracującym obecnie w szkole jako woźny. I recytuje za kierownicą jakieś swoje wiersze i po angielsku i po hiszpańsku. W pobliżu zjazdu do stanowiska archeologicznego Xunantunich podchodzi do auta pracownica tegoż i wymieniamy praktyczne informacje. Myślimy, że może by tak zwiedzić to miejsce teraz? Wtedy nie musielibyśmy tu znowu przyjeżdżać. Ale tak brudni, zmęczeni po podróży? I bez śniadania? Pytamy Hamnera, czy i za ile by pojechał. Mówi że za 5$ od osoby. Dobra, jedziemy. Przeprawiamy się promem, bilet wstępu kosztuje 10B$/os.



Sitio jest piękne, dobrze odrestaurowane, niewielkie. Wchodzimy na wszystkie możliwe piramidy i castillo, podziwiamy kunszt budowniczych i piękną panoramę ze szczytu najwyższej piramidy. Zwiedzanie zajmuje nam dobrą godzinę, następnie jedziemy do San Ignacio.


Znajdujemy hotel, Max Rooms, przy highway, pokój jest porządny, przestronny, z klimatyzacją i wentylatorem, ładną pościelą. Rozliczamy się z Hamnerem i prosimy, by rozeznał temat Caracol. W międzyczasie dowiadujemy się od dwóch kolesi, Sergio i Teddy o możliwości wycieczki do Caracol. Obaj mówią, że koszt to 125$ od osoby. Za dużo. Szukamy też sami w internecie. Nie jest dobrze. Przy dwóch osobach nie ma szansy na niższą cenę, a więcej chętnych na jutro nie ma. Jest jeszcze jedna zła wiadomość, w Wielki Piątek nie tylko nie ma colectivos z granicy, ale wszystko jest zamknięte, sklepy, restauracje, stacje benzynowe, wszystko. A dziś jest Wielki Piątek! No nie, a co z naszym śniadaniem?? A woda?? Nie mamy już prawie nic.




Mike z hostelu poleca nam knajpkę naprzeciwko, tu zjadamy kurczaka z grilla z sałatką ziemniaczaną i popijamy świeżym sokiem z pomarańczy, bierzemy wodę, płacimy 23B$.

Trochę odpoczywamy, a później stromo pod górkę idziemy do miejscowego stanowiska archeologicznego Cachal Pech. Po drodze oglądamy miejscowe budownictwo mieszkaniowe, nie jest źle.




Wstęp do Cahal Pech kosztuje 10B$/os. Jest ono inne niż to poprzednie, bardziej tajemnicze, ale też mi się podoba. Kupujemy jeszcze dwa litry wody, mam nadzieję, że dotrwamy do otwarcia sklepów. W drodze powrotnej spotykamy Hamnera i dogadujemy jutrzejszą wycieczkę. Pojedziemy jego gruchotem po szutrowej drodze w górach za 250B$, czyli połowę ceny agencji. Jest dobrze. Tylko jedzenie i picie musimy sobie sami kupić.




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz