Po chińskim śniadaniu w naszym hotelu szukamy colectivo/taxi do Ek Balam. I od razu mamy transport, bo dwie osoby już czekają, ten system tak tu działa, że czeka się aż będzie komplet, no chyba że ktoś chce zapłacić pełną stawkę.


Jedziemy około pół godziny i płacimy 70MXN/os. W taksówce poznajemy Olenę, pół Ukrainkę pół Rosjankę, mieszkającą od lat w Belgii i dalej podróżujemy i zwiedzamy razem. Bilet wstępu kosztuje dużo, niemal 500, bo 494MXN.




Sitio jest kompaktowe, ruiny dobrze zachowane, a główną atrakcją jest wysoka, wspaniała piramida. Zwiedzamy wszystko po kolei, wchodzimy na wszystko, na co da się wejść i robimy zdjęcia.











Ek Balam oznacza w języku Majów 'Czarny Jaguar”, w tradycji uważany był symbol siły i boskości. Majestatyczne miasto, uśpione w jukatańskiej dżungli, do dziś jest zagadką dla naukowców. Całe królestwo w czasach prekolumbijskich znane było jako Talol. Prace archeologiczne w Ek Balam zaczęły się stosunkowo późno, bo dopiero w latach 80. XX wieku i nadal trwają. Dlatego też liczba udostępnionych budowli nie jest duża – do tej pory udało się odsłonić kilkanaście obiektów. Na podstawie zebranych informacji przypuszcza się, że miasto zamieszkiwane było już w latach 600–450 p.n.e.












Najokazalszą budowlą w całym Ek Balam jest Akropol, znajdujący się kawałek dalej od kompleksu z pałacem i piramidami. Cały obiekt mierzy 31 metrów wysokości, 160 metrów długości oraz 70 metrów szerokości. Można się na niego wspiąć stromymi schodami. Na sześciu poziomach budowli w galeriach można podziwiać odrestaurowane majańskie rzeźby i glify. Budowla skrywa wewnątrz ponad 70 komnat, które nie są udostępnione dla zwiedzających, a jedna z nich, do której wejście prowadzi przez paszczę jaguara, jest grobowcem króla miasta – Ukin Kan Le’k Tok’a.





Po stromych, wąskich stopniach wdrapujemy się na najwyższą piramidę, z której roztacza się fantastyczny widok na selwę. I jest to jeden z najpiękniejszych widoków. Mogłabym tu zostać na zawsze....


Jednak musimy wyjść, bo jest strasznie gorąco, więc wybieramy się do cenote Canche, 170MXN/os. Jest ona ładna, jedną z ładniejszych w okolicy, duża i słoneczna. Kąpiemy się prawie dwie godziny, Olena tu zostaje, my wracamy do Valladolid.











Ja w wodzie jestem zachowawcza, ale Maciej szaleje!








Ale trochę musimy poczekać na komplet do taxi, przejazd 70MXN. Tu przesiadamy się do innej taksówki i bez czekania na innych pasażerów jedziemy dalej, do cenote Oxman, za 150MXN. To ukryty klejnot Jukatanu, zlokalizowany na przedmieściach Valladolid. Otoczona bujną, soczyście zieloną roślinnością skalna wapienna niecka wypełniona krystaliczną wodą zachęca do kąpieli. Cenote jest bardzo głęboka, ma ze 30 metrów głębokości i jest tu dużo ludzi, kamizelki obowiązkowe. Wstęp kosztuje 150MXN/os. i jest tu bardzo komercyjnie, basen, leżaki, restauracja. Pływamy, moczymy się, Maciej skacze, w sumie w wodzie spędzamy dwie godziny. Później jeszcze taplamy się w basenie i wygrzewamy na leżakach. W końcu postanawiamy wracać, łapiemy stopa i z artystą tatuażowym wracamy do Valladolid (150MXN zaoszczędzone).



Na kolację znów idziemy na grilla do Primo's Grill, ale tym razem jedzenie jest słabsze, a costillas prawie nie mają mięsa. Płacimy 85MXN, a koleś stracił dwoje klientów.

Tatoo artist powiedział, że przy conviento jest spektakl Luz y Sonido, czyli światło i dźwięk, o 20 po hiszpańsku i o 21 po angielsku. Oczywiście chcemy po hiszpańsku, ale okazuje się, że koleś albo nas wypuścił, albo nie wiedział, bo o 20 nic się nie dzieje i musimy czekać do 21. Ale warto, bo 20-minutowy pokaz, przedstawiający historię Meksyku, jest bardzo ciekawy i kolorowy. I po hiszpańsku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz