Budzimy się wcześnie, oczywiście jeszcze przed budzikiem, nastawionym na 6, by złapać autobus do Belize City o 6.45. Wychodzimy przed hotel, będziemy go łapać tutaj, nie chce nam się iść za most na przystanek. Autobus przyjeżdża o 7.15, dobrze, że w ogóle przyjeżdża, bo to dziś niedziela i to w dodatku wielkanocna. Autobus jest niemal pełen i w trakcie drogi się zapełnia, niektórzy nawet stoją. A jest to ten duży autobus z amerykańskiego demobilu, taki jak w Gwatemali, ale nie tak kolorowy. Jadą tu prawie sami Murzyni, okropnie grube kobiety i bardzo głośni faceci. Jeden z nich tak się drze, że muszę włożyć zatyczki do uszu. I cały czas gada, bez przerwy, przez ponad godzinę. W końcu się zamyka, ale włącza bumboxa z głośną muzyką reggae, do której śpiewa i wystukuje rytm, a drugi Murzyn mu wtóruje. Aż głowa boli! Wreszcie, po dwóch i pół godzinie przyjeżdżamy do Belize City.
Wysiadamy na terminalu i idziemy na water taxi. Tym razem wybieramy Ocean Wave, a nie San Pedro. Bilety kosztują 37B$ za osobę w dwie strony. Chyba nawet taniej niż poprzednio, 7 lat temu. Płyniemy ok 40 minut, wysiadamy w Caye Caulker i mamy problem, bo nie mamy noclegu. Nie udo nam się znaleźć na booking.com, bo wszystko było za drogie. Nie znaleźliśmy nic w necie, więc postanowiliśmy przyjechać i szukać czegoś na miejscu.













.jpg)
I ten kolor wody.... uwielbiam tu być....







No to do roboty. Szukamy. Pytam w jednym, drugim, trzecim miejscu, w hotelach, hostelach, guesthousach, cabanach. Nic. Wszystko zajęte. A to dziś niedziela wielkanocna. I tłumy ludzi. Albo ceny z kosmosu, czterokrotnie przekraczające nasz budżet. No cóż, jak nic nie znajdziemy to albo noc na plaży albo drogi pokój i jutro wyjeżdżamy. Idziemy główną ulicą i sprawdzamy te noclegi. Ale albo jest za drogo albo brak miejsc.



Docieramy do Blue Wave Guest House, w którym zatrzymaliśmy się siedem lat temu i gdzie nam się bardzo podobało. Ja idę dalej szukać, a Maciej pyta tu. Gdy wracam mówi, że mamy dwa pokoje do wyboru za 60B$. Oooo ekstra! Bierzemy, tym bardziej, że ja mam znacznie gorszą ofertę, a na dzisiejszą noc tylko jedno łóżko w 4-osobowym pokoju. Uwielbiam to miejsce....









Ogarniamy się, bierzemy szybki prysznic, bo jest strasznie gorąco i pot się z nas leje i idziemy na śniadanie wielkanocne. Decydujemy się na ceviche w La Brisas del Mar, dla mnie krewetki, dla Macieja concha, po 17B$, tylko bardzo długo musimy czekać. Do tego bierzemy sok naturalny z ananasa, po 5B$, płacimy 44B$.




I tego się trzymajmy.... zresztą tu zawsze tak robimy....

Przechadzamy się po mieście, atmosfera tutaj jest ultrawakacyjna, chill & luz. Kolorowo i beztrosko.













Przyjdziemy tu, a jakże. To nasz snorkelling man sprzed 7 lat.









Idziemy na plażę i kąpiemy się w ciepłym jak zupa Morzu Karaibskim. Plaża jednak nie jest tutaj zbyt ładna.


Wieczorem idziemy na kolację do Enjoy Restaurant, gdzie Maciej zamawia T-bone steak, 18B$, a ja jerk chicken medium, 15B$, które okazuje się być jednak very spicy i nie daję rady zjeść wszystkiego. Do tego lime juice po 4B$. Za kolację płacimy 45B$, bo okazało się, że ceny nie uwzględniają 10% podatku, co jest zapisane w menu, a czego nie zauważyliśmy.



Na wieczór kupujemy butelkę belizańskiego rumu 750 ml za 16.95 B$, ceny wyraźnie poszły w górę.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz