Zabieramy plecaki i wychodzimy. Ciemno zupełnie. Na atramentowym niebie iskrzą
się gwiazdy. Widać Venus, znacznie wyżej na nieboskłonie niż u nas. I Marsa,
który faktycznie jest czerwoną planetą.
Idziemy na drogę, ale autobusu nie widać.
Czekamy.
Strażnik na bramce hotelu potwierdza, że przyjedzie za 15 minut. Ale nie
przyjeżdża. Zaczynam się niepokoić. Samolot jest o 8.20. Mamy jechać dwoma lub
trzema autobusami, tu też informacje są sprzeczne :p
Wreszcie pojawia się. Ufffff! Jest 4.35. Jedzie jednak dalej na pętlę. A my
czekamy. Przyjeżdża o 4.50 :p mogliśmy dłużej spać...
No ale wsiadamy i ruszamy, jest dobrze. Po 500 metrach zatrzymujemy się. Czyżby
ten złom się zepsuł? Kierowca wychodzi, stuka i puka w pojazd, coś przeciera
szmatą, na szczęście jedzie dalej. Co parędziesiąt metrów lokalsi zatrzymują go
i wsiadają. W krótkim czasie autobus jest pełen, wszystkie miejsca siedzące
zajęte, stojące też. Pojemność takiego autobusu to ok. 72 miejsca siedzące, a
tu jest ponad setka. Czyli ponad 100$ zarobku! Bo za bilet płacimy 1$/os.
Po około 50 minutach wysiadamy na jakimś skrzyżowaniu, czekamy chwilę i łapiemy
zapchanego minibusa za 25 centów/os., do którego ciężko wejść taki tłok, więc
się wpychamy. Z tymi plecakami!
I jeszcze jeden minibus, tym razem bezpośrednio na lotnisko. Robimy check in,
duży plecak Macieja waży 17,5 kg, jego podręczny 7 kg, a mój plecak, który stał
się podręcznym na potrzeby tego lotu 8 kg. Nie mam małego plecaka, spakowaliśmy
go.
Z hotelu dostaliśmy pakete desayuno- club sandwich i sandwich de pollo,
kompletnie mokre plus zimne frytki, ohyda! Do picia puszkę sprite'a.
Zupełnie ostatni wsiadamy do samolotu A-319 linii Volaris. Lecimy godzinę i
pięć minut, jedzenia ani przekąsek oczywiście nie ma. Drzemię.
Costa Rica wita nas nieśmiałymi promieniami słońca wynurzającymi się zza kłębiastych chmur. Później jest już tylko pochmurno. Znowu? Tak jak przedtem?
Na lotnisku w San Jose kłębi się tłum taksówkarzy, oficjalnych i nieoficjalnych. Chcą za przejazd do miasta 20-25$, zwariowali chyba. Idziemy na przystanek i jedziemy do centrum miejskim autobusem za 570 CRC, czyli 1$/os. Tu bierzemy taksówkę za 2000 CRC na terminal Tracopa.
Kupujemy bilety do Palmar Norte za 6150 CRC/os. i musimy poczekać godzinkę na odjazd. W międzyczasie dopada mnie mały głód, który poskramiam rollo de canela za 850 CRC.
Jedziemy różowym autobusem. Mało miejsca na nogi, klimatyzacja pewnie nigdy nie naprawiana, wieje na nas stadami bakterii, a tapicerka śmierdzi starością. Mimo tego zasypiam na dwie godzinki, a potem jest 10-minutowy postój w knajpie przy drodze. Zjadamy po smacznym szaszłyku za 1000 CRC/szt. Jedziemy, po drodze mijamy plantacje palmy, takie same, jak w Malezji. Nie podoba mi się to :( 30 km przed Palmar znów postój, tym razem aż 25 minut w kolejnej przydrożnej restauracji. Parę minut po 17 jesteśmy na miejscu, dopada nas jakiś facet z taksówką i koniecznie chce nas zawieźć do Sierpe za 10$/os. Idziemy na przystanek, on ciągle nas namawia, ja jestem odporna, Maciej prawie chce z nim jechać, bo cena już spadła do 5,5$/os. Na szczęście przyjeżdża autobus, którym jedziemy za 350 CRC/os., czyli 60 centów!
Znów pasażerowie wsiadają i wysiadają co chwilę, Maciej się wścieka. Do Sierpe
docieramy ok.18, czyli za nami długa, 14-godzinna podróż...
Nocleg bierzemy w hostelu Margarita, pokój z łazienką, ciepłą wodą,
klimatyzacją, internetem, bez śniadania za 36$. Drogi i nieładny.
Obiad jemy w restauracji Las Vegas, hehe, papas fritas con salchichas, czyli frytki z parówkami ;p za 2500 CRC/porcję. Czyli tyle samo, co za wczorajszą rybę. Reszta pozycji w menu bardzo droga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz