sobota, 14 lipca 2018

Santa Ana- Matapan- Chalatenango

Jedziemy na północ, do Chalatenango, ale okazuje się, że niepotrzebnie :( A tak nas namawiała pani z informacion turistico w Santa Ana. Cóż, ma ona niekompletne informacje.
Bierzemy autobus za 20 centów/os. i jedziemy do Metrocentro, skąd mamy autobus do Matapan. Ma jechać co pół godziny, wg informacji turystycznej,  czekamy godzinę. W końcu przyjeżdża. Ma być amarillo, jest blanco (jakaś inna linia?). I znów chicken bus, więc jest niewygodnie. Płacimy po dolarze i jedziemy godzinę i 15 minut. Miejscowi to są jednak świnie! Wyrzucają woreczki po napojach wprost przez drzwi autobusu i na jego stopnie. Nie wytrzymuję i zwracam im uwagę. Kwitują to wzruszeniem ramion i głupkowatym śmiechem. Dobra, ja niedługo stąd wyjeżdżam, w sumie to nie mój problem, a oni utoną w tych śmieciach. Wtedy może się obudzą??!





W Matapan jesteśmy o 10 i pytamy o autobus do Chalatenango, będzie jechał za trzy godziny,  więc kierowca radzi, byśmy poszli na careterę i tam łapali jakiś wcześniejszy. Czekamy TRZY godziny, wcześniejszego nie ma. Siedzimy na murku na przystanku, a jakby na śmietniku, tyle tu śmieci! Pfffff. Jedziemy tym o 13, wrrrr. Bilet kosztuje 3$/os. Po drodze malownicze wzgórza i małe wioski (w jednej autobus zatrzymuje się trzy razy, co 10 metrów, bo pasażerowie nie wsiadają na przystanku, tylko przed swoją chatą!). Gorąco.




Autobus nie jedzie jednak do samego Chalatenango, tylko kierowca wysadza nas na jakimś rondzie, gdzie czeka właściwy już autobus, wreszcie z klimą, więc przyjemnie. I z głośną muzyką,  salsa i bachata ;) Bilet kosztuje un dolarito para persona. Około 15 jesteśmy na miejscu i wcale nam się tu nie podoba :( Szukamy hostelu, bo nie mamy rezerwacji. Nie ma tu informacion turistica, więc pytamy w farmacji. Wysyłają nas do La Posada del Jefe, ale nie mówią,  że to jest strasznie pod górkę. Zmachani, spoceni docieramy tam w końcu i bierzemy okropny pokój za 17$, bez internetu, śniadania i ciepłej wody, za to z brzydką łazienką i warczącą, starą klimą :p Nie jest to jakaś straszna makabra, ale pokój jest brzydki i sprawia wrażenie nory. I te stalowe drzwi, jak w karcerze... ugh!



Idziemy na miasto i tu znów degrengolada- obiad jemy w sieciówce Pollo Camestre, o matko! Za nasze kurczaki z frytkami płacimy 10$ plus dostajemy dwie kawy za darmo, lol :)



Musimy zrobić zakupy na jutrzejsze śniadanie. Przed supermarketem żołnierz z długą bronią i ochroniarz z długą bronią. Chyba chorzy są. W dodatku do sklepu nie wpuszczają nie tylko z plecakiem (zawsze i wszędzie wchodziłam bez problemu), ale również z siatką czy torebką (!). Baby zostawiają torebki i wchodzą z portfelem w garści ;p Debilizm! Czekam więc na zewnątrz, a Maciej robi zakupy. A w sklepie przy płaceniu kartą (i rachunku wynoszącym 6$!) trzeba okazać dokument tożsamości, ale prawo jazdy nie wystarcza, Maciej musi pokazać paszport :p


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz