Po obfitym (wielka jajówa) śniadaniu pakujemy się i z plecakami idziemy na
plażę. Nie możemy ich zostawić w hostelu, bo za darmo tylko do 12, potem trzeba
płacić po 3$. A poza tym nikt by ich nie pilnował.
Siedzimy w cieniu wielkiego drzewa i kąpiemy się na zmianę. O wpół do drugiej
schodzimy i idziemy na paradę, czyli przystanek, przez całe miasto. Autobus ma być o 14.15,
przyjeżdża jakiś, niby directo o 14, więc wsiadamy do niego, bilety 2.000 CRC.
Niby directo, a ciągle się zatrzymuje, niby szybko jedzie, a jedziemy dłużej
niż w tamtą stronę. W dodatku o tysiąc droższy ; ( I jeszcze wysadza nas na
Panamericanie, nie jedzie na terminal, więc musimy dygać z tymi tobołami
do hostelu.
Hostel La Posada del Tope jest kolonialny, bardzo. Pełno tu drobiazgów, ozdób,
pierdułek, kurzołapów. Generalnie podniszczony, ale ma swój styl. Za to nie ma
ciepłej wody, a pani w recepcji jest zdziwiona, że o to pytam :p Internet
jest, na szczęście, dobry.
Kolację jemy w marisqueria Copa d'Oro, chuleta plus wymiana dodatków, no frijoles, por favor- mas ensalada, no aroz, pero papas fritas. Płacimy 3.300 CRC/porcję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz