Od rana realizujemy żółwi plan. Długo śpimy, wolno wstajemy, jeszcze wolniej jemy śniadanie, a potem obłazimy okolicę, by jak najlepiej zagospodarować czas do samolotu. Lot mamy o 19.55, na lotnisku musimy być jakieś 3-3,5h wcześniej. Zaglądamy nawet w zakamarki, gdzie nas nigdy nie było. Ciekawy jest ten świat, w pewnym sensie fascynujący swoją prostotą, czasem wręcz ubóstwem, a z drugiej strony pełen spokoju, pozytywnego nastawienia do życia, a może pogodzenia się ze swoim losem? No bo czyż ludzie zapętleni w swoim środowisku, swoim statusie społecznym mogą zmienić swój los? To życie jest chyba dziedziczne i niewielu udaje się z tego wyrwać. Robię ostatnie zakupy. Kupuję spodnie, które targuję od obniżonej już o 300 Rs dla mnie dwa dni temu ceny, o kolejne 100 Rs, czyli 8 centów i płacę 6$, takie fajne, kolorowe, backpakerskie. I podwójną spódnicę, której cenę targuję o 100%, czyli płacę 1000 Rs to jest 8$.















Wracamy do hotelu i zamawiamy lunch- crispy chicken burger, z frytkami, 360 Rs dla mnie i chicken-veg-egg chop suey, 420 Rs dla Macieja. Najadamy się dobrze, powinno spokojne starczyć do posiłku w samolocie.

Idziemy na kawę do Grind Coffee, zamawiamy cappuccino, 140 Rs, by wydać ostatnie nepalskie rupie. Cztery lata temu, w 2019 w tym samym miejscu również wydaliśmy nasze ostatnie pieniądze. No prawie ostatnie, bo jeszcze musimy zostawić 1000 Rs na taksówkę. Wprawdzie należy nam się transfer na lotnisko i Jerzy powiedział, że dostaniemy szaliki, jak inni uczestnicy treku, ale.... ja mu nie wierzę. I nie ufam. No i oczywiście mam rację. Facet jest niesłowny. Ani nas nie przywitał i nie odebrał z lotniska, ani nie pożegnał i nie dał transferu, jak innym. Dobra, to już ostatni raz. Więcej nie dam się nabrać. Ani naciągnąć. Koniec. Tylko dziwne, że inni się nabierają.



Na lotnisko docieramy o 16.40 po ok. 20 minutach jazdy, nadal bez korków. Ulicę są niemal puste, a to przecież godziny szczytu, zupełnie inaczej niż w 2019. Widocznie nie wszyscy wrócili z festiwalu. Idziemy na check in, mój plecak waży 13 kg, o matko! a Macieja 14,5 kg.







Idziemy na gate i czekamy, jesteśmy zdecydowanie za wcześnie. Na lotnisku w Katmandu jest internet i pitna woda, więc napełniam sobie butelkę, nie ma natomiast duty free, a toalety są brudne.



Wreszcie pakują nas do samolotu, ale tu mamy jeszcze godzinne opóźnienie, dla nas to lepiej, bo przylatujemy do Dubaju w środku nocy i musimy tam i tak czekać do rana, by wyjść na miasto, a w sumie może lepiej czekać w samolocie niż na lotnisku? W końcu lecimy, to Boeing 737 max, mały samolot z sześcioma urzędami siedzeń.






Serwują jedzenie, dobrze, bo już zgłodnieliśmy od tego późnego lunchu w hotelu. Tym razem, a siedzimy na końcu zabrakło jedzenia vege, a to dlatego, że podróżują tu głównie Hindusi, a oni mięsa nie jedzą, tak więc bez problemu łapiemy się na kurczaka z ryżem w pikantnym sosie. Sałatka też jest pikantna, do tego niedobra. No kurcze, ale nie powinni tych dań tak przyprawiać, bo przecież nie sami Azjaci tu lecą. No i nie podają piwa ani wina, to chyba jakiś skandal, bo niby flydubai to tania wersja Emirates, ale przecież bilety wcale tanie nie były. Lądujemy po 4 i pół godzinie lotu, tuż przed północą.






Brak komentarzy:
Prześlij komentarz