Wstajemy o 5.30, wyruszamy po 6 bez śniadania, które zjemy na dole. Schodzimy z Namche, po kamieniach, jest dosyć stromo. Wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy 9 dni temu. Przechodzimy przez most Tenzinga i Hilarego i schodzimy do wioski. Tu zjadamy śniadanie i idziemy dalej. Idziemy i idziemy, robi się coraz cieplej, więc zdejmuję kolejne warstwy ciuchów. Jesteśmy coraz niżej, w wioskach pojawiają się zielone pola uprawne, przy drodze rosną drzewa i krzewy. Przez całą drogę mijamy tłumy, dosłownie tłumy turystów, którzy idą w górę, jeden za drugim, zadeptując Himalaje. Tłumy ludzi i stada zwierząt. Muły, krowy, jaki. Masakra.


W pewnym momencie razem z Bijayem utykamy w zwierzęcym korku, gdy naprzeciw nas idzie może nawet setka mułów. I musimy je przepuścić, bo na himalajskim szlaku zwierzęta mają pierwszeństwo. Zresztą podobnie było w Karakorum.



Przed 12 zatrzymujemy się w Phakding w Trekker's Lodge & Restaurant na mint tea i czekamy dosyć długo na Jerzego. Gdy przychodzi, ruszamy, gdyż gdybyśmy z nim odpoczywali, totalnie byśmy się rozleniwili i nie chcieli dalej iść. Maszerujemy dalej. Dobrze mi się idzie, a Maciej nawet stwierdza, że to jego najlepszy dzień i jutro mógłby nawet dalej iść. Hahaha. Jutro już nie pójdzie, bo dziś kończymy.
















Na koniec treku, gdy już jesteśmy w Lukli, musimy jeszcze górą obejść lotnisko. Stoi tu złoty pomnik pierwszych zdobywców Mount Everest, szerpy Tenzinga Norgaya i Sir Edmunda Hillary'ego, których imieniem nazwano lotnisko.




Do Buddha Lodge przychodzimy tuż przed 16. Pokój jest jak nora, w łazience nie ma prysznica, jest zimno. Przychodzi Bijey, pytam o prysznic, podobno jest płatny, 500 Rs. Skandal. Interweniujemy u Jerzego, no bo to już jest siedem dni bez mycia i to koniec treku. W końcu myjemy się za darmo. A Jerzy ma o wiele lepszy pokój i prysznic w łazience. No cóż, to chyba niezbyt w porządku.




W międzyczasie okazuje się, że zaginął bagaż Oil, w którym miała m.in. aparat fotograficzny i śpiwór. Bijay zgłasza kradzież na policję, potem policja przyjeżdża do hotelu i przesłuchuje naszych szerpów. Robi się nieprzyjemnie. Wieczorem jem spring rolls, a Maciej ramen, który ramenem nie jest, tylko wodnistą pomidorówką z makaronem. Pada deszcz i to bardzo intensywny. Ciekawe, czy jutro polecimy. Później kolację jedzą zaproszeni szerpowie. A mieliśmy jeść wspólnie... Na koniec dostają napiwki, ale Jerzy je wręcza w mało elegancki sposób. Żal mi tych chłopaków, bo ciężko i solidnie pracowali przez te dwa tygodnie. Myślę, że tego ostatniego dnia, na koniec treku nastąpiło rozprężenie. Ktoś czegoś nie dopilnował, ktoś nie pomyślał i zło się wydarzyło. Mimo wszystko, żegnam się z nimi serdecznym uściskiem i podziękowaniem.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz