piątek, 6 października 2023

Dubai- Kathmandu

Lądujemy o 4.25, przechodzimy przez kontrolę dokumentów, wizy do Dubaju nie potrzebujemy, ale pieczątka wjazdowa jest. I dostajemy darmową kartę na internet, 1Gb na 24h. No fajnie. Trochę się grzebiemy, bo jest jeszcze wcześnie i nie ma sensu zwiedzać o świcie. Zjadamy kanapki, przebieramy się i szukamy jakiejś tourist information. Nie ma. Jedynie jacyś porządkowi mogą udzielić jakiś informacji, jednak niewiele wiedzą.
 

















Idziemy więc do metra, kupujemy bilet na cały dzień, 22AED/os. i tu pan nam mówi, jak dokąd dojechać, bo mamy swoje plany....









Najpierw Big Frame, czyli wysoka, złota konstrukcja. Sprawdzamy cenę, bilet kosztuje 52,50 AED, czyli jakieś 15$, dobra bierzemy. Wjeżdżamy szybką windą na górną platformę, tu z pasażu roztacza się wspaniały widok na miasto. Jest też dodatkowa atrakcja- część podłogi zrobiona jest z grubego, przejrzystego pleksi, a przechodząc po nim można pokonywać swoje lęki. Pierwsze wrażenie jest przerażające, potem już idę bez lęku, no prawie.









































Teraz wybieramy się do Burj Khalifa. Aby do niego dotrzeć od stacji metra trzeba przejść kawał drogi, najpierw na dojściu do galerii, a później przez Dubai Mall, prawdopodobnie największą/najdroższą galerię handlową na świecie. Dobrze, że te przejścia są klimatyzowane, podobnie jak przystanki autobusowe, autobusy i metro. Idziemy i idziemy. Aż nogi mnie bolą od tego chodzenia. Musimy wrócić na początek przejścia, bo tam ma być autobus 81, ale okazuje się, że informacja jest fałszywa i musimy wrócić do Dubai Mall, na szczęście tym razem autobusem. Jedziemy w korku, gdy dojeżdżamy nasz autobus właśnie odjeżdża.
























Biegnę, kierowca zatrzymuje autobus, czeka i otwiera drzwi, wskakuję, za mną Maciej. Jedziemy na Kite Beach, ale na drodze panuje duży ruch, więc trwa to bardzo długo, jakieś trzy kwadranse. Niepotrzebnie chyba wybraliśmy tak odległą plażę. Szybkim krokiem, mimo ogromnego upału, jest pewnie ze 40° idziemy nad morze. I wchodzimy do wody, która jest gorąca jak zupa. Żadnej ochłody. A moje przebieranie i ubieranie się trwa dłużej niż sama kąpiel. Bo już musimy wracać.



















Trochę czekamy na autobus, przyjeżdża inny, ale ten też zawozi nas do stacji metra, chociaż znów trwa to niemiłosiernie długo.







Wreszcie jest metro, jedziemy w tłoku długo, bo daleko odjechaliśmy od lotniska. I musimy teraz pojechać na terminal 2. Jakaś babka mówi nam, żeby wysiąść na Union, ale my jej nie słuchamy i jedziemy na stację przy terminalu 1. Tu wysiadamy, kręcimy się w kółko i jednak wracamy na Union, tracąc na tym ze 20 minut. Tu szukamy taksówki, której nie ma. Szuka też jakiś facet, który proponuje nam wspólną jazdę. Wreszcie jest taryfa, przejazd trwa ze 20 minut. Na miejscu pytamy 'how much?', koleś płaci 23 AED i wyskakuje z auta jak z procy, gdyż bardzo się spieszy. No to dziękujemy. Nie mamy dirhamów, bo za wszystko płaciliśmy kartą, ale w taksówce też można.







Idziemy na security, potem na gate Okazuje się, że lot do Katmandu jest później niż w rezerwacji i jej potwierdzeniu, bo nie o 18, tylko o 18.55, co było zapisane na boarding passach, a czego nie zauważyliśmy. Niepotrzebnie tak się spieszyliśmy na ten terminal. A znowu z drugiej strony gdyby nie ten pośpiech, to nie załapalibyśmy się na tę taksówkę. Nie możemy naładować telefonów, bo tutejsze wtyczki USB są jakieś nie kompatybilne z naszymi kablami. Oczekiwanie na lot szybko nam mija. Drugi samolot to Boeing 737 800, mały samolocik z 6 urzędami siedzeń. Tu w ogóle nie ma filmów, bo monitory nie działają. Nawet mapy nie można pooglądać, pfff. I naładować telefonu, a bateria ma już stan krytyczny.













Zasypiamy zaraz po starcie, budzą nas na jedzenie i tym razem załapujemy się na kurczaka, pewnie dlatego, że mamy miejsca z przodu. Jedzenie jest smaczne, ale dosyć pikantne, a wody dają malutko, więc muszę prosić o więcej. Drzemiemy dalej i lot szybko nam mija.











Lądujemy bezpiecznie w Katmandu. Wiza nepalska to osobna bajka. Przy wyjściu stoją maszyny, które służą do wyrobienia sobie wizy. Najpierw trzeba znaleźć taką, która działa, zeskanować paszport i wówczas na ekranie pojawiają się nasze dane. Nasze już były wpisane, myślę, że są już w systemie od nasze poprzedniej tu wizyty w 2019. I trzeba zrobić zdjęcie, na wszelki wypadek. Potem idzie się do okienka, wyskakuje z 50 baksów na osobę, dostaje flep i idzie po wizę do innego okienka. Tu pan wbija pieczątkę do paszportu i witamy w Nepalu. Trwa to godzinę, więc całkiem sprawnie nam to idzie.









Odbieramy bagaże, wychodzimy przed budynek lotniska, gdzie ma na nas czekać jakiś Nepalczyk i zawieźć do hotelu. Nikt na nas nie czeka. Lekko się denerwujemy, próbujemy skontaktować się z Jerzym, ale nie odbiera telefonu. Piszemy do niego na WhatsApp, zero odzewu. Nie mamy internetu, nie możemy połączyć się z wifi, bo łączyć się mogą tylko nepalskie numery, nie pamiętamy nazwy hotelu, a co najgorsze nie możemy zalogować się do maila, żeby to sprawdzić. Kaszana. W końcu pan z lotniskowej kawiarni udostępnia nam hasło do wifi, kontaktujemy się z Madzią, która online sprawdza nam hotel. Pan z kawiarni wymienia nam 100$ i załatwia nam taksówkę. Jedziemy do hotelu. Jesteśmy na miejscu o 3.30 i szybko idziemy spać. Ciekawe, jak poradziłby sobie w takiej sytuacji klient Jerzego Kostrzewy nie znający języka, który nie zostałby odebrany z lotniska??!? Skandal!!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz