Wstajemy o 7, pół godziny później jemy śniadanie, lot mamy o 9. Później jest on przesunięty o pół godziny, finalnie lecimy o 11.
Szerpy nie przychodzą, by przenieść nam bagaże, dla nas to nie problem, gdyż mamy plecaki, poza tym od lodgy na lotnisko jest kawałeczek. No ale nic dziwnego, skoro zostali wczoraj tak potraktowani... Też bym siebie olała.






Czekamy w sali odlotów na nasz lot. Grupa chce zostawić bagaże i iść na kawę. O nie! Bagaży nie zostawię, zwłaszcza po wczorajszej kradzieży. Dobra, niech oni idą, my popilnujemy. W końcu, po 40 minutach i my łapiemy się na kawę, po 300 Rs.






Wreszcie jakiś ruch, ważymy bagaże, nasze oba duże plecaki i oba podręczne nie przekraczają 30 kilo, więc mieścimy się w limitach wagowych, reszta musi zapłacić za nadbagaż. Lecimy linią Summit Air.




Idziemy do samolotu, zapinamy pasy i lecimy. Lot trwa 20 minut. Lądujemy szczęśliwie.
Uffff.





Wysiadamy, a tu upał. Nareszcie! To są moje temperatury, ciepełko i słoneczko. A nie jakieś straszne zimno, jak przez ostatnie dwa tygodnie....
Wsiadamy do busika i jedziemy do Katmandu. Po drodze, znów w Momo House zatrzymujemy się na lunch. Jak to jest Momo House, to co mogę zamówić? Oczywiście momo, tym razem z wołowiną. Maciej bierze mushroom cream.





W Katmandu jesteśmy przed 18, zatrzymujemy się w Hotelu Yukhang, tym samym, co przed trekiem. Ale pokój jest ładniejszy.


Wieczorem idziemy do Mitho na wspólną kolację. Zamawiamy veg curry i chicken curry z garlic naan plus dwa Everesty.







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz