Dziś jest fajny dzień. I wbrew pozorom, wcale nie taki trudny. Śniadanie jemy o 7, tuż przed 8 wyruszamy na trasę, idziemy do Tengboche.


Najpierw trochę w górę, trochę w dół, potem trawersem i tak sobie maszerujemy w pięknym słońcu aż nagle naszym oczom ukazuje się przepiękny widok na Ama Dablam, 6814 mnpm, Lhotse, 8516 mnpm i Mt Everest, 8848 mnpm. Jest cudnie.




























Musimy zejść na sam dół, do rzeki, a potem 2 godziny dosyć stromo w górę. Ale najpierw w Riverside Restaurant zjadamy lunch, garlic soup i chicken soup, po 500 Rs i ruszamy do góry.











Idzie mi się dosyć dobrze, szkoda, że zaszło słońce, a niebo pokryły chmury. Mgła wisi dosyć nisko i jest chłodno.




Na miejscu jestem o 13.30, ale jak to? Mieliśmy iść do 15, więc jestem gotowa maszerować jeszcze półtorej godziny. Maciej przychodzi 17 minut po mnie.







Dostajemy pokój, który jest bardzo zimny, więc idziemy do jadalni.



Na 15 idziemy na buddyjskie nabożeństwo, zwane puja. Wchodzimy do środka, oczywiście zdejmując buty. Chodzimy, oglądamy, ale nic się nie dzieje. Czyżby znowu niedokładna informacja?

Tengboche Monastery to największy buddyjski klasztor w regionie Khumbu. Stanowi jeden z najważniejszych zabytków kulturowych wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO Parku Narodowego Sagarmatha. Został wzniesiony w 1916 roku. Niszczyły go kolejno trzęsienie ziemi i pożar. Obecnie klasztor zbudowany jest z kamienia i pięknie odnowiony. Teren klasztoru otacza kamienny mur, na dziedziniec wchodzi się przez wyjątkowo ozdobną bramę, kolorową i bogatą w detale. Przechodząc przez bramę widać w głębi szary, dwupiętrowy gmach. Dopiero po wejściu na wewnętrzny dziedziniec odsłania się właściwy – czerwony budynek z salą modlitewną.





Sala ma kształt kwadratu, a sufit wsparty jest na czterech czerwonych kolumnach. Zarówno ściany jak i sufit są bogato zdobione kolorowymi malowidłami. Sufit podzielony jest na kwadratowe kasetony, na których wymalowano wielobarwne mandale. Ze stropu zwisają bogato zdobione tkaniny. Przy wejściu wiszą dwa ogromne bębny. Naprzeciwko drzwi, w głębi sali, na podwyższeniu umieszczony jest ogromny posąg Buddy. Środek sali zajmują równolegle ustawione miękkie podesty.




Dowiadujemy się, że puja będzie o 16, więc wychodzimy, ale niedługo tu wrócimy.



Wracamy. Najpierw wpuszczają nas do klasztoru, ale zaraz wyrzucają na dziedziniec, mnisi wychodzą z klasztoru, grają na takich długich tubach, podtrzymywanych przez innych mnichów, w końcu w pochodzie głośnych trąb i piszczałek udają się na zewnątrz, są tam kilkanaście minut, a my tu czekamy.





Wreszcie wracają i wpuszczają nas do środka. Siedzimy na podłodze, zimno tu bardzo, obserwując religijne czynności wykonywane przez mnichów. Dziwna ta ceremonia, pełna dźwięków trąb i bębnów, zawodzących mantr i zapachu kadzidła. Mnisi zakładają i zdejmują te śmieszne czapki, śpiewają, a raczej jednostajnie zawodzą te swoje mantry, parzą herbatkę, serwują ją sobie i popijają.

Mnisi siedzą na podestach, opatuleni kocami, skierowani bokiem do Buddy, a twarzą ku mnichom z przeciwległego rzędu. Pojedynczy mnisi recytują mantry, pozostali czasami zbiorowo się dołączają. Ni to nucą, ni śpiewają. Śpiew ten jest gardłowy, wibrujący, przenikliwy. Do tego raz po raz mnisi używają instrumentów: dzwonków, trąb, bębnów. Intensywność muzyki transowo narasta, aż chwilami staje się głośną kakofonią. W powietrzu unosi się zapach kadzideł, panuje specyficzna, podniosła atmosfera, chociaż bez śladu sztywności i przymusu. Niektórzy mnisi wstają, wychodzą, potem wracają, niektórzy szeptem rozmawiają. Jeden z mnichów przynosi duży termos i regularnie dolewa płyn siedzącym do kubków. Roznoszone są też miseczki, do których kolejny mnich nakłada jakieś jedzenie. Wszyscy wspólnie się tu posilają.
Mamy wrażenie, że fragmenty pujy cyklicznie się powtarzają, a cały obrzęd nie zmierza do końca, czy punktu kulminacyjnego. W końcu, po półtorej godzinie, nasyciwszy się egzotycznością zapachów, dźwięków, obrazów i zaspokoiwszy zwykłą, ludzką ciekawość tak jesteśmy już tym całym ceremoniałem znudzeni, że dyskretnie wychodzimy.


Bardzo mi zimno, na szczęście w jadalni rozpalono dwie kozy i szybko się rozgrzewam. Na kolację jemy chicken momo i buff momo, po 800 Rs. Niestety, poza jadalnią jest strasznie zimno, nie ma warunków do mycia, więc się nie myjemy.... tylko ząbki ;p



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz