Wyjeżdżamy ok. 9.30. Na autostradzie wyjazdowej z centrum Belgradu duży ruch, chyba jadą do kościoła, potem już niewiele samochodów na autostradzie w stronę granicy, płacimy 650 dinarów, czyli 5,50€ za przejazd. Za to na granicy horror, w miarę szybko po stronie serbskiej, chociaż też trochę czekamy, prawie pół godziny, a sprawdzają nam tylko dokumenty osobiste i Maciej znów dostaje pieczątkę. Po stronie węgierskiej długa kolejka, a właściwie trzy długie kolejki, które ledwo się posuwają. Okazuje się, że zaglądają do bagażników. Wreszcie docieramy do okienka, pan ze straży granicznej sprawdza paszport i dowód osobisty, a celnik sprawdza bagażnik i nawet wsadza łapę do mojej torby w poszukiwaniu rakiji. Zagląda też do środka auta, łapie butelkę rakiji, potrząsa nią i pyta- co to? No jak to co to? To nasza rakija. Puszczają nas i wreszcie jedziemy. Straciliśmy tu prawie dwie godziny!







Dopiero o 16.30 jesteśmy w Gyor. Śpimy w hostel Maros, w piwnicy. No prawie, bo w przyziemiu. I ten nocleg jest słaby, a drogi. Proste umeblowanie, pościel jakby zużyta, choć czysta, ręczniki sprane, a łazienka dosyć prymitywna, a podwójne prysznice i podwójne kible są wręcz kuriozalne. Nie podoba nam się tu i nie wiem, czemu mają aż tak wysokie oceny na bookingu, bo aż 8,6.







I pół godziny później ruszamy pieszo do miasta. To ładne miasteczko z wieloma uroczymi, zabytkowymi budynkami, odnowionymi i odrestaurowanymi. Spacerujemy po deptaku i głównym placu.














W jedynej/najlepszej/najdroższej restauracji w mieście, Palffy Restaurant jemy najdroższą (najlepszą?) kolację, szaftos marhapofa, 3990 Ft, eszterhazy szarvasragu, 3990 Ft i pijemy dwa piwa Soproni 1895, po 950 Ft, pianka na dwa palce, razem płacimy 9880 Ft, czyli 30.€. Ooj! Na szczęście, jedzenie jest pyszne, a mięso rozpływa się w ustach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz