Wstaje słoneczny choć wietrzny dzień. Jest ciepło. Pierwszym punktem dzisiejszego programu jest stolica Podgorica. Jedziemy malowniczą drogą wzdłuż wybrzeża, która prowadzi dość wysoko nad morzem. O 11.20 dojeżdżamy do stolicy, na ulicach są tłumy ludzi, głównie młodzieży, wygląda na to, że mają przerwę na lunch; ale o tej porze? Znajdujemy 16-metrową wieżę zegarową, zbudowaną w 1667 roku przez Hadżi Pasza Osmanagića. Według legendy zegar wieży został sprowadzony z Włoch i przez długi czas pozostawał jedynym publicznym źródłem dokładnego czasu w mieście. Dzwon na wieży rozbrzmiewał co pół godziny, a jego dźwięk rozchodził się na wiele kilometrów.

Chcemy dojechać do ruin fortu. Okazuje się, że to nie takie proste. Chcemy zaparkować, ale policjant nas przegania i mówi, że mamy jechać na parking. OK, ale tam jest szlaban i żadnego ciecia i potrzebna jakaś karta. I co, wjedziemy, a jak wyjedziemy? Znajdujemy inne miejsce na ulicy, a tu hop! i znów pojawia się ten sam policjant i nas wygania. Jedziemy więc na drugą stronę, na stare miasto, gdzie jeździmy w plątaninie wąskich uliczek nie mogąc dotrzeć do ruin. Znów wyjeżdżamy na bulwar i znów wracamy w okolice fortecy, do której nie sposób dotrzeć. Ale Maciej się uparł. Ja mam dosyć. On przeciska się przez te uliczki, niektóre są nieprzejezdne, jedną zablokowana górą drewna na opał i znów musimy wyjeżdżać tyłem. W końcu psim swędem docieramy do ruin, niewielkich i zniszczonych, część z nich stanowi ogrodzenie jednej z posesji. Przy okazji znajdujemy stary, kamienny most na rzece Ribnica. Uff, wreszcie można wyjechać z tej Podgoricy.















Niedługo jesteśmy w Cetinje, pierwszej historycznej stolicy niepodległego Królestwa Czarnogóry. To niewielkie, spokojne miasteczko pełne zabytkowych budynków. Znajduje się tu wiele - jak na taką dziurę - historycznych, świetnie zachowanych budynków – jakieś ambasady, Muzeum Narodowe z kolekcją miejscowej sztuki, gdzie indziej jeszcze jakiś pałacyk, wreszcie - wprawdzie niepozorny, ale jednak - Pałac Królewski.












Teraz jedziemy do Kotoru. Droga prowadzi przez góry, po drodze w wiosce Njegusi kupujemy suszoną szynkę prsut, wiejski ser i domową rakiję.

Wspinamy się na przełęcz, położoną na wysokości 940 mnpm, skąd podziwiamy panoramę Zatoki Kotorskiej. Widok jest oszałamiający, a my wręcz jęczymy z zachwytu. Zjazd na dół to 21 kilometrów i 25 zakrętów na agrafkę, czyli 180°. Miejscami jest tak wąsko, że mijanka dwóch pojazdów to istna żonglerka. A nie daj boże trafi się autobus.



















Dojeżdżamy do Kotoru pełni wrażeń i z pewnymi problemami znajdujemy naszą miejscówkę. Villa Marilu znajduje się przy nadmorskim bulwarze, więc położenie jest genialne. Apartament jest bardzo ładny i klimatyczny. Bardzo nam się podoba.







Wychodzimy na zwiedzanie starego Kotoru. Po drodze w Little Bay wypijamy kawę po 1€. Jest ciepło i słonecznie, ale wieje chłodny wiatr.











Kotor jest uroczy. Wędrujemy bez celu wąskimi uliczkami, zabudowanymi kamiennymi domami, wchodzimy w ciasne zaułki, trafiamy na duże place. Wszędzie widać koty, bo Kotor to miasto kotów. Prześlicznie. Klimatycznie. Jest jednak problem z jedzeniem. Wszędzie tylko pizza i pasta, no czasem jeszcze risotto. Halo, te rzeczy jadam we Włoszech.






Tu jadamy lokalnie, chociaż już trochę znudziły mi się te wszystkie pleckavice i kofty, czyli kotlety mielone. W pizzerii Sara bierzemy, no znowu pleskavicę, 7€ i vjesalicę, 8€ z frytkami i piwo, 3,50€. Dobre.





Kotor by night.




Po drodze robimy zakupy spożywcze, salami i żółty ser na śniadanie i piwo na zapas. Wieczorem wypijamy po kieliszku wiejskiej rakiji, zagryzając suszoną szynką prsut. No pyszotka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz