Leje. Mimo to odwiedzamy klasztor, który wczoraj był już zamknięty, Wielki Meteor Megalou Meteorou. Idziemy po stopniach, najpierw w dół, potem w górę, a deszcz cały czas pada. Do tego jest zimno. I mgliście. Zewsząd leje się woda. Wstęp kosztuje 3€/os. Zwiedzamy go dosyć szybko i wracamy do auta.







Jedziemy w stronę Macedonii, najpierw serpentynami przez góry, potem autostradą. Drogę wyznacza nam Osmand, a nie Google Maps, bo w dzikich krajach nie używa się danych komórkowych; jest on wyraźnie słabszy, dlatego też nie zauważamy jednego zjazdu, co kosztuje nas podwójną opłatę odcinkową 2x 1,40€. Przy drodze, zwykłej szosie czy autostradzie nie ma stacji benzynowych, parkingów czy toalet, swoje potrzeby musimy więc załatwić na poboczu, w deszczu. Dojeżdżamy do granicy, gdzie sprawdzają nam tylko dowód osobisty i paszport, żadnych dokumentów covidowych, za to zieloną kartę, o której istnieniu mało kto już w Europie pamięta. Na szczęście, Maciej wyczytał w przewodniku, że jest ona niezbędna przy przejeździe przez dzikie kraje, zadzwonił do naszej agentki z PZU i poprosił, by ją przesłała na maila, a dziś rano wydrukował ją w Zozas Rooms.
Bez żadnych problemów przejeżdżamy granicę i jedziemy do Bitola. Tu zwiedzamy starożytne ruiny rzymskie Heraklea, wstęp 120 MKD, a ponieważ nie mamy lokalnej waluty to 2€/os. Ruiny nie są może imponujące, ale mozaiki, zachowane w całkiem niezłym stanie, robią wrażenie.













Potem usiłujemy zwiedzić dwa meczety, ale nie ma gdzie zaparkować, więc odpuszczamy. I zwiedzamy je i pozostałe meczety, tudzież kościoły z okien samochodu. Ruch na ulicach jest duży, pojazdy poruszają się chaotycznie, ale wszyscy jadą wolno, więc jest bezpiecznie.






Jedziemy dalej, do Prilepu, gdzie mamy nocleg. Dosyć trudno go znaleźć na tym Osmandzie, zwłaszcza, że ulice nie mają tabliczek z nazwami, a domy numerów. Nocujemy w dawnym gabinecie dentystycznym. Urządzono tu studio, ale średnio nam się podoba. Wcale mi się nie podoba. Łazienka tak mała, że obrócić się nie można, w pokoju oświetlenie jarzeniowe, jak u dentysty, a na ścianach lustra w kształcie zębów (z korzeniami), fuj!



Chcemy dotrzeć do twierdzy, znajdującej się na skałach, ale nie udaje nam się znaleźć do niej drogi i miejsca parkingowego też brak.





Tu jest chyba jakieś zagłębie tytoniowe, wszędzie suszą się liście tytoniu.


Zostawiamy więc auto przed domem i idziemy na spacer po mieście. Na deptaku jest dużo różnych sklepików i kawiarni, ale ciężko znaleźć jakąś restaurację. Za to jest pekarna, gdzie wreszcie kupuję burek. To rodzaj nadziewanego placka wykonanego z ciasta filo bądź yufka, popularny na Bałkanach, w krajach śródziemnomorskich i arabskich.



Jest w końcu i lokalna restauracja, Stara Charshija, której wnętrze wygląda jak prowincjonalna knajpa w Polsce za czasów PRLu. Zapach też taki PRLowski. Zamawiamy butelkę czerwonego wina, makedonsko czerweno, 240 MKD , sałatkę macedońską z pomidorów, papryki i cebuli, 100 MKD, gulasz cielęcy z puree z ziemniaków, 160 MKD i makedonkę małą z frytkami, 180 MKD, a na koniec jeszcze kawa dla Macieja. Płacimy 710 MKD. Czyli cały wielki obiad dla dwóch osób z litrową butelką wina kosztował ok. 50 zł! To nam się podoba! Zostajemy tu!

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz