Nastawiamy budzik na 7.30, bo o 8 mamy mieć masaż. Schodzimy do recepcji, a tam cisza, nikogo nie ma. Tylko lata pani ze ścierką na kiju i omiata pajęczyny. Pytamy ją o ten masaż, ona gdzieś dzwoni, więc czekamy. O 8.25 (spóźniona do pracy o 25 minut) pojawia się recepcjonistka, o przepraszam, managerka. Bo są tu dwie managerki, ta, co była pierwszego dnia w recepcji to też managerka. Dziwne, zawsze myślałam, że manager jest jeden. No więc managerka jest zdziwiona, że czekamy na masaż, bo mamy go jutro. Jak jutro, skoro pierwsza managerka powiedziała, że masażystka ma czas tylko w środę, co nas zmartwiło, bo właśnie czwartek chcieliśmy sobie zrobić relaksacyjny- masaż, sauna, przejażdżka. Przepływ informacji żaden. Potem rozmawiamy o wczorajszym wieczorze i kolacji; wyjaśnia się, że przysługiwał do niej kieliszek wina, a nie butelka, o którą się upomnieliśmy. No ale dlaczego nikt o tym nie mówi? Przepływ informacji żaden. I upieramy się przy przejażdżce powozem po okolicznych polach i lasach, jak mamy w ofercie. Panie managerki co prawda od wczoraj mówią, że nie ma takiej możliwości, bo pan sprzedał powozy, a oni wycofali się z tej oferty, ale co nas to obchodzi? Termin przyjazdu zarezerwowałam miesiąc temu, a voucher jest ważny przez pół roku. Proponują nam więc zastępczo termy cieplickie albo grotę solną, ale tego nie chcemy. Tyle razy moczyliśmy się w wodzie, że chwilowo wystarczy. Upieramy się przy koniu. Po obfitym śniadaniu, obfitym w wyborze jedziemy do Jagniątkowa, gdzie zostawiamy auto i ruszamy na szlak.







Pogoda jest wspaniała, ciepło i słonecznie, a drzewa przybrały już jesienne barwy i mienią się żółcią i czerwienią. Najpierw idziemy na skrót wg GPSa, by później połączyć się ze szlakiem. Ścieżka łagodnie pnie się w górę, ale wkrótce robi się bardziej stromą i wiedzie korytem wyschniętego potoku, więc idziemy po głazach i kamieniach. Później idziemy przez las, a po drodze znajdujemy jagody. Jagody w październiku?! Zrywamy je i zaraz mamy fioletowe języki.




Dochodzimy do schroniska pod Łabskim Szczytem, gdzie wypijamy herbatę i trochę odpoczywamy. Wkrótce ruszamy dalej, w górę, łagodną kamienną ścieżką. Ależ tu wieje, jak zawsze zresztą w Karkonoszach. Jest pięknie, a widoki cudne. Dochodzimy do Śnieżnych Kotłów. Tu dopiero wieje! Porywy wiatru są tak silne, że boję się, że mnie zdmuchnie na dół. I cały czas ta kamienna ścieżka. Jest ok, gorzej będzie w dół.




























Na Czarnej Przełęczy, 1350 mnpm, postanawiamy skrócić wycieczkę, gdyż jest już dosyć późno i idziemy prosto do Jagniątkowa, 6km. Najpierw przez kosówkę, później w lesie ścieżka znów ułożona jest z kamieni i jest to bardzo złe dla kolan i stóp. Zero amortyzacji. Na szczęście po drodze są też tereny podmokłe, gdzie idzie się po podestach, jak w Parku Narodowym Gunung Mulu. Ale znów pojawia się kamienną ścieżka, a moje nogi cierpią. Z trudnością schodzę, a droga ciągnie się i ciągnie. Wreszcie, o 17.30 jesteśmy przy samochodzie i szybko jedziemy do hotelu. Managerka informuje nas, że załatwiła dla nas powóz. A jednak można. Przejażdżkę ustalamy na jutro na 14, tylko mamy dojechać do Miłkowa.




Idziemy na kolację, znów przygotowano ją dla nas na antresoli. Dziś de volaille, zupa ogórkowa, puree z ziemniaków i surówka z kapusty pekińskiej. I do tego butelka białego wytrawnego wina. Jest tego za dużo, obżeramy się nieziemsko, ja nie zjadam wszystkiego. Jeszcze nie skończyliśmy, a kelnerka przynosi fondue czekoladowe ze świeżymi owocami. No nie mogę! Gdzie mam to upchnąć? Siedzimy więc tam jeszcze dobrą godzinę, aż to zmęczymy. Jesteśmy tak zmęczeni i objedzeni, że możemy się już tylko położyć spać. Jednak tak pełny żołądek nie pozwala szybko zasnąć.







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz