sobota, 16 października 2021

Jedenasty kraj, Serbia, Belgrad

Mglisty i chłodny dzień, czyli dzień jak co dzień, średnia ta pogoda na tych Bałkanach. Wyjeżdżamy z Sarajewa, zaglądając jeszcze do miejscowego zabytkowego browaru.









Jedziemy do Serbii, początkowo na drodze panuje duży ruch, stoi sporo patroli policyjnych, później mijamy już tylko pojedyncze pojazdy. Jedziemy przez góry, porośnięte bukowym lasem. Na granicy jesteśmy w południe, kontrola przebiega sprawnie. Bośnia i Hercegowina sprawdza nam tylko dokumenty osobiste, a Serbia jeszcze dodatkowo zaświadczenie o szczepieniu. Żadnej zielonej karty. I tylko Maciej znowu dostaje pieczątkę w paszporcie, ma już dwie więcej niż ja. Jedziemy przez niekończące się wioski, jedna przechodzi w drugą, zupełnie jak na Jawie, tylko tam były całe miasta. Pędzimy przez te wioski razem z lokalsami, tak jak oni 120 km/h. I raz, poza terenem zabudowanym przeżywamy moment mrożący krew w żyłach. Naprzeciwko nas jedzie samochód, wyprzedzając na trzeciego, pędzi wprost na nas. Zamarłam. Na szczęście, Maciej zachowuje zimną krew, zjeżdża prawymi kołami na boczną, białą linię i mija tamtego wariata w odległości może 30 cm. Dobrze, że nie urwał nam lusterka. A ja pewnie spanikowałabym i wylądowała w kukurydzy roztrzaskując samochód.
 

















Serbia jest płaska, zajmuje część żyznej niziny węgierskiej. Dookoła, jak okiem sięgnąć rozpościerają się pola uprawne. Do Villi Quantum Belgrad przyjeżdżamy przed 15 i trochę się rozpakowujemy. Villa położona jest blisko centrum, ale w dziwnej okolicy. Koło niej jest jakaś baza, jakaś stacja elektryczna, jakieś magazyny. Natomiast sama willa jest wyremontowana, dobudowuje się tu jadalnię. Nasz pokój jest ładny, czysty, trochę czuć dym od ćmików, ale sprzątaczka zamontuje odświeżacz powietrza. Łazienki są wspólne, pięknie zrobione, eleganckie. La classe.












Idziemy na spacer promenadą wzdłuż Dunaju. Jest piękny, słoneczny dzień i temperatura jest całkiem przyjemna.
 








Zwiedzamy ogromną twierdzę, położoną na wzgórzu nad rzeką. Są tu tłumy spacerujących, nic dziwnego w to ładne, sobotnie popołudnie.
 














































Wchodzimy do miasta i bez trudu znajdujemy deptak. Są tu liczne restauracje i kawiarnie, a my musimy zorientować się w cenach. Jestem już piekielnie głodna.












Decydujemy się na restaurację Kolarac, której wnętrze przypomina elegancki lokal Grand Hotel Orbis z lat 70tych ubiegłego wieku. Światło jest tu przytłumione i również przytłumiona jest muzyka. Ale ceny są przyzwoite. Zamawiamy dwa lokalne piwa Jelen, po 240 dinarów, paradajz sałata, czyli sałatkę z pomidorów, 290 dinarów, dla Macieja leskovacką mućkalicę, czyli gulasz z duszoną cebulą i grillowaną papryką, 820 dinarów i dla mnie zanatske domaće kobasice, czyli serbskie domowe kiełbaski z łódeczkami z ziemniaków, 820 dinarów. Porcję są ogromne, ledwo je zjadamy, a jedzenie pyszne.

















Wracamy spacerem na nocleg, po drodze robiąc zakupy na jutrzejsze śniadanie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz