O 9 meldujemy się w biurze raftingu. Okazuje się, że
zbierają ludzi z kilku biur, razem w busiku jest 12 osób (Brazylia, Korea Płd,
Hiszpania, Francja, Ekwador, Polska) i 8 na canyoning. Ruszamy o 10, a o 11
zaczynamy rafting. Najpierw krótka teoria i sucha zaprawa na brzegu. Jestem przerażona!
Ale chyba nie mam wyjścia… Idę jak gęś na ścięcie ;p Maszerujemy nad rzekę, jeszcze
musimy sobie ponton zanieść. Jest nas sześcioro.
Płyniemy. Jak już oswajam się z rzeką, jest dobrze. Czuję ten ponton, wiem, co robić, kiwam się tak jak on, wiosłuję zgodnie ze wskazówkami naszego przewodnika. Jednak nie udaje się uniknąć wypadku… wylatuję jak z katapulty, przelatuję nad pontonem i wpadam do wody. Łapią mnie ręce Macieja i przewodnika, wciągają mnie do środka. Ufff! Ale nawet nie zdążyłam się przestraszyć ;)
Po południu pada deszcz. Ma to trwać ok. godzinę, ale rozpadało się na dobre. Kiedy deszcz staje się mżawką, wychodzimy. Wybieramy się na punto de gorge, kupujemy siatę mandarynek za 1$, a potem idziemy do baños termales, bo przecież z tego słynie Baños. Ale długo się idzie. I jeszcze ta mżawka. Kupujemy bilety ulgowe para niños za 1,50$/os., gdyż pani nie ma wydać reszty ze 100$ i wypożyczamy czepek za 25¢/os. Jest tu kilka basenów z wodą o różnej temperaturze, 40, 38 i 36 stopni; najfajniejszy jest ten najcieplejszy, ależ się wygrzewamy w tym zimnym, deszczowym Baños.
Wracamy do hostelu, pakujemy się i idziemy na kolację do Kamelota, zjadamy to samo, co wczoraj. Na terminalu czekamy na autobus, w międzyczasie kupuję jugo de caña z dodatkiem wódki z trzciny cukrowej. I chyba to jest błąd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz