Wstajemy o 6.45 na autobus o 7.30, który wprawdzie przyjeżdża do Misahualli,
ale nie odjeżdża :( więc jedziemy następnym pół godziny później. Autobus jeździ
wahadłowo, gdyż po drodze budują most; odcinki kosztują odpowiednio 40 i 50
centavos. W Tena jesteśmy parę minut po 9, bilet do Baños kosztuje 5,25$/os.
Zatrzymujemy się w Casa Mama Emma, gdzie za nocleg płacimy 8$/os. Zjadamy lunch w
Super Bar Mario Bros na tyłach terminala, to frytki z hamburgerem za $2/os.
Najadamy się okrutnie, ale nie jest to najlepsze jedzenie świata :p
Idziemy na mirador Los Ojos del Volcan, na szczęście łapiemy busika na stopa,
potem podjeżdżamy camionetą-lodziarnią, która zatrzymuje się po drodze przy
domostwach, z których wybiegają dzieci i kupują lody mora, coco, guanabana po
dolarze za kulkę. Lodziarz wywozi nas na górę, a tam wieje, mgła, zimno.
Jesteśmy na Mirador, czekamy ok. 30 min., a widać tylko mgłę, nie ma wulkanu.
Schodzimy sendero (szlak, scieżka) przez łąki, pola uprawne, zabiera nam to 2h,
a nie 1h, jak mówiono. Od czasu do czasu przejaśnia się i widać czubek wulkanu
Tungurahua, 5026 mnpm. Jest piękny!
Kupujemy rafting na jutro rano przy moim dużym oporze i wielkim przerażeniu po
obejrzeniu filmu pokazowego w biurze, nawet trochę się kłócimy. Na głównym placu wrzeszczę na Macieja, a miejscowi machos przyglądają nam sie z zaciekawieniem; pewnie dziwią się, że mujer może tak krzyczeć na marido, hehe.
Jemy obiad w Kamelot przy terminalu, a ponieważ po naszym lunchu nie jesteśmy
specjalnie głodni, bierzemy jedną porcję truchy (pstrąg) na spółę za 7$. I
słusznie! bo porcja okazuje się ogromna ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz