W nocy musiało być poniżej zera, bo kałuże są zamarznięte.
Jest przeraźliwie zimno. Zjadamy śniadanie, zwijamy namiot i ruszamy.
Jest
8.30, podobno dziś mają być tylko 3h marszu. Idziemy, idziemy, idziemy. Do
Lago Culebrillas i potem do ruin Paredones nie jest źle. Surowy krajobraz Andów.
Podmokła ścieżka, rozryta końskimi kopytami, potoczki przez które
przeskakujemy. Szkoda, że lokalsi nie dość, że nie dbają o tę inkaską
autopistę, nie naprawiają jej, to jeszcze tak ją niszczą ;(
Po śniadaniu w ruinach maszerujemy dalej przez bagna i mokradła, ścieżka ciągle się gubi, szukamy jej nadkładając drogi. Idziemy i idziemy i końca nie widać.
Szukamy jakiegoś transportu do Ingapirca. Znajdujemy 3 auta,
ale żaden kierowca nie chce jechać. Oh, jeden tak, ale za 30$; chyba oszalał! W
końcu Maciejowi udaje się namówić innego za 7$, ale tylko dlatego, że sam tam
jedzie z matką i rodzeństwem. I całe szczęście, bo to jeszcze kawał drogi,
jedziemy ok. 20 min., więc pieszo zabrałoby to nam ze 2 godziny. Gdybyśmy mieli
iść, to nogi by nam chyba uszami wyszły!
Zwiedzamy kompleks inkasko-cañari z przewodniczką, która
opowiada nam ciekawe rzeczy po hiszpańsku i jest tylko dla nas. Inne grupy mają
po kilkanaście osób ;p
Autobus do Tambo kosztuje 50c/os., tu czekamy ze 40 minut,
trochę się już niepokoimy, gdyż robi się późno, w końcu przyjeżdża, a bilet do
Alausi kosztuje 4$/os.
Wracamy do naszego hostalu Panamericano, gdzie
właścicielka mówi, że nie ma wolnych pokojów! Jak to? Dwa dni temu byliśmy tam
sami, to skąd nagle tyle gości?? Okłamuje nas. Czemu? W końcu perswadujemy jej
na tyle, że nas wpuszcza do środka i… nikogo nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz