sobota, 22 lipca 2017

Cali, bez salsy

Pobudka o 5:14, śniadanie o 5:30, o 6 ma być autobus, ale może być o 6:15 albo 6:30. W końcu to Tierradentro, czyli wnętrze ziemi... Wreszcie przyjeżdża. Takim brudnym autobusem to jeszcze nie jechałam! W dodatku pełnym brudnych ludzi! Niektórzy nawet śmierdzą :( Ciekawe, wszędzie wisi pranie, a oni chodzą w brudnych ciuchach, bleee. Za przejazd płacimy 50000 COP, pewnie tyle, co cały autobus razem wzięty, więc boleto boy dba o nas. Mnóstwo worków z kawą w Inza na rynku. Stuka i puka wszystko w autobusie, znowu urwiska i osuwiska, zarwana droga, góry spowite we mgle. Jedziemy 4h, o pół godziny dłużej niż poprzednio.








Wysiadamy na cruzero przed Popayan, tu pakuja nam plecaki do minibusa Eco, a my mamy jechać za nim mototaxi! Coooo?? Ja osobno i bagaż osobno?! mowy nie ma! wyrywam plecaki z busika, będziemy łapać coś innego.















Po kilkunastu minutach mamy busika do Cali za 18000 COP/os.; jedziemy 2 godziny. Wielki terminal, gorąco strasznie, szukamy hostelu w pobliżu dworca, by nie targać się z tymi bambetlami nie wiadomo jak daleko do centrum. Trochę bezładnie kręcimy się tu i tam, aż znajdujemy hotel Cali z czystym pokojem za 50000/noc. Jest tu wifi, wprawdzie na półpiętrze, ale jest i zimna woda w prysznicu, która jednak w tym upale nie przeszkadza.















Bierzemy więc zimny prysznic i ruszamy na miasto. Jest okropne, hałaśliwe, zgiełk, mnóstwo ludzi, przedzieramy się przez dzielnice handlowe, bardzo pilnując w tym tłumie naszych dokumentów i telefonów. Ufff, przedarliśmy się w spokojniejsze miejsce- oglądamy Torre Modehar, San Francisco i La Merced. Wracamy bulwarem, tu jest spokojniej. Zapada zmrok, więc przyspieszamy kroku, w końcu to jest Cali! Z piwkiem lądujemy w hotelu. Inaczej sobie wyobrażałam to miasto salsy.... myślałam, że na każdym kroku są tu bary, gdzie ludzie tańczą i tańczą w rytm gorącej muzyki.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz