środa, 26 lipca 2017

wracamy do domku!!!

5:15 pobudka, szybko się zbieramy i idziemy na Transmilenio, po 20 min. jesteśmy na Porta el dorado, przesiadamy się na autobus na aeropuerto, docieramy tu o 6:30.














Robimy check-in, plecak Macieja waży 19 kg, mój ma 14 kg, bo w środku mam wielkiego, słodkiego, soczystego ananasa, kupionego za 1$ w Manizales. Długa kolejka do migracion, na security check Maciej się trochę wygłupia, ale przechodzimy bez problemu. Kupujemy kawę i zjadamy buły. Tak przy okazji, szkoda, że kawa w kraju, gdzie się ją uprawia jest taka droga, a tu na lotnisku kosztuje 11$ za 340g, czyli 100 zł za kilo!























Ledwo wypijamy kawę, a już pakują nas do samolotu, to Airbus 330-200/300, jednak start jest opóźniony o prawie godzinę. Wygląda, że maja tu jeden pas startowy :p Wreszcie lecimy, a po godzinie mamy międzylądowanie w Panama City.






















Tu następuje wymiana załogi i sprzątanie samolotu- odkurzanie, zbieranie śmieci, czyszczenie, chyba kilkanaście osób krząta się po pokładzie, wreszcie wpuszczają nowych pasażerów i po ponad godzinie startujemy. Lecimy na wysokości 10721 m do Istambułu, lot trwa 12 godzin. Lądujemy o 9:30, dla pasażerów jest możliwość darmowego sightseeing :) Mamy trochę czasu, więc napalamy się do tego pomysłu, ale okazuje się, że zwiedzanie i owszem, za darmo, ale trzeba kupić wizę za 25€! Nie ma opcji bez, więc rezygnujemy i kiblujemy podjadając tuskish delights. Ależ to obrzydliwie słodkie ;p Wreszcie mogę wyciągnąć się na całkiem wygodnych fotelach. Mieszanka narodowości, kultur, ras, ludzie z całego świata.





























W końcu nadchodzi nasz czas. Najpierw się grzebią z odprawą, która trwa godzinę, wsiadamy do samolotu, to Airbus 321-200, mamy 20 min. opóźnienia. Pogoda nagle się załamuje, wiatr, deszcz, nadciąga burza, samolot cały się kiwa pod wpływem wiatru, pada grad. Gdy burza przechodzi, podjeżdżamy na pas startowy, chwilę się po nim kulamy i nagle zjeżdżamy na koniec kolejki, czyli jesteśmy nie piątym, ale dziesiątym samolotem do startu! Dzieciaki krzyczą i płaczą... Jesteśmy wściekli, bo możemy nie zdążyć na Polskiego Busa :( i faktycznie, po wylądowaniu okazuje się, że mamy problem, jest opóźnienie, jakiś wielki bajzel z bagażami, do tego Maciej czeka na swój plecak prawie do końca, więc bierzemy taksówkę (!) i jedziemy na ZOB, gdzie rzutem na taśmę wpadamy na przystanek. Wskakujemy do naszego autobusu, który po minucie odjeżdża. Jeszcze wcale niemała awantura o miejsca (jakież to polskie), ale w sumie szczęśliwie, po 5-tygodniowej wyprawie docieramy do domku....




wtorek, 25 lipca 2017

z powrotem w Bogocie

Z terminala idziemy na przystanek Transmilenio, jedziemy do Las Aguas, a stąd na Calle 3, gdzie jest sporo hostali. Wszystko mamy obcykane od poprzedniego pobytu 5 tygodni temu. Co ciekawe, są tu ulice z kawiarniami, ulice z fryzjerami, ulice z hostelami, tylko trzeba dobrze trafić, jak się czegoś konkretnego szuka. Zaglądamy do kilku hosteli- jeden za drogi, drugi ma tylko dormitoria, w trzecim pokój to nora, w końcu znajdujemy w miarę przyzwoity pokój ze śniadaniem w Aventureros za 65000 COP. Ponieważ jutro wychodzimy już o 5 rano, a śniadanie jest od 8, zjadamy je awansem już dziś :)












































Potem idziemy do Museo Archeologico, po drodze przechodząc przez Parque Bicentario, gdzie przypadkiem natykamy się na pomnik Mikołaja Kopernika. A przy nim mała uroczystość, jacyś notable, jakieś przemówienia. Okazuje się, że to uroczystość z okazji oczyszczenia pomnika i przywrócenia mu pierwotnego wyglądu. Po jej zakończeniu podchodzi do nas konsul honorowy, Daniel Ziętek. Chwilę rozmawiamy.




















Później idziemy do muzeum. To wielki budynek dawnego karceru wybudowanego przez Anglików z ogromnymi zbiorami. Chodzimy, chodzimy, oglądamy i nogi już bolą.




































Wychodzimy po 12 i idziemy na mercado de artesanas. Kawał drogi, trudno go znaleźć, w końcu jest. Malutki boczny pasaż. Kręcimy się tu i tam, zaglądamy do sklepików, ale nic nam się nie podoba. I nie mamy żadnych pomysłów na wydanie reszty naszych kolumbijskich pesos. Wreszcie kupujemy 2 pary kolczyków dla Asi i torebkę na kawę dla Madzi i dla nas. Szukamy jakiejś przekąski, bo już 14:30, więc głód mi kiszki skręca ;( Nigdzie nie ma ani perro caliente (hot dog), ani salchipapas, więc decydujemy, że zjemy już obiad. Rozpoczynamy poszukiwania i decydujemy się na menu del dia w San Felipe de Candelaria po 11500 COP. Maciej je zupę, a ja carne de res asado. Dobre.














































Wracamy do hostelu i pakujemy się. Jutro wracamy do domu ;))) Wieczorem wyskakujemy jeszcze na kawkę/czekoladę + 2 ciacha czekoladowe w Ricon de Paris. Obsługa sama sobie dolicza napiwek do rachunku. Co??