sobota, 7 kwietnia 2018

Siete Lagos czyli siedem jezior

Nie ma śniadania! Jesteśmy na dole o 7.30, a koleś mówi, że nic nie wie i że śniadanie jest od ósmej. Informujemy go o wczorajszych ustaleniach i że o 8 jedziemy na wycieczkę, a on, że kolega mu nie przekazał i że możemy wypić kawę. Wystawia płatki i mleko, pytam o chleb, a on odpowiada,  że nie będzie teraz robił całego teatru z przygotowaniem śniadania. Coooo??! Mówię, że nie ma robić teatru, tylko dać chleb. A on, że takie są reguły w hostelu i jak nam się nie podoba, to może odwołać rezerwację i oddać nam pieniądze. No z takim traktowaniem jeszcze się nie spotkaliśmy :( Kiedykolwiek gdziekolwiek prosiliśmy o wcześniejsze śniadanie,  nie było z tym problemu. Myślę,  że chodzi o te 8$ dopłaty do każdego noclegu. No ale przecież nie możemy dać się naciągnąć...
Busik przyjeżdża po nas z kilkunastominutowym opóźnieniem, więc łapiemy się na bułki z dżemem, jogurt i sok. Gdy już chcemy wychodzić,  koleś mówi, że trzeba po sobie pozmywać i pokazuje stosowny napis na ścianie. No nie! Może jeszcze łazienkę mam posprzątać?? I pościel wyprać?? 
Wychodzimy.
Na wycieczkę jedzie oprócz nas 12 osób, głównie Argentyńczyków, ale jest też Meksyk, Chile i Anglia. Plus przewodniczka Johana i kierowca. Zatrzymujemy się przy sześciu z siedmiu jezior, robiąc zdjęcia i podziwiając piękno przyrody. Przewodniczka ciekawie i dużo opowiada, a my rozumiemy prawie wszystko. Ha, znamy już nieźle argentyński :))
Po drodze zatrzymujemy się na 25 minut w Agnostura i przechadzamy po miasteczku, przypominającym niewielkie miejscowości w Szwajcarii czy Austrii. Urocze, niewielkie, drewniane domki, balkony, kwiaty. Ślicznie :)


































































Podobnie w San Martin de los Andes, którym spędzamy aż dwie godziny. Nie wiem, po co, bo akurat jak zajeżdżamy, sklepy są zamknięte na sjestę. A my szukamy prezentów dla dzieci. Chyba po to, by wycieczkowicze mogli sobie zjeść almuerzo. Tak to jest w tych zorganizowanych wycieczkach, że ludzie jadą głównie po to, by iść do knajpy. I jest to w sumie najniefajniejsza wycieczka, jaką tu zrobiliśmy :( dobrze, że sobie chociaż poćwiczyliśmy hiszpański ;))











































Wracając wysiadamy na terminalu, by kupić bilety na jutro na autobus. Jest 18.23, biuro Cata Internacional jest czynne w dias feriadas do 18, a dziś sobota! Przez okienko widzę na zapleczu światło, stukam więc w szybę bez żadnej nadziei, a tu wychodzi pani, więc mówimy ją, że chcemy kupić bilety. Pani mówi, że już skończyła pracę, ale włącza komputer i sprzedaje nam bilety! ;) Można być miłym? Można! Bardzo jej dziękujemy, gdyż kupując bilety w promocji za 1350 ARS/os. zaoszczędziliśmy 50$, czyli 1000 ARS ;) Mogliśmy je jeszcze kupić w innej firmie, ale tam kosztują 1850 ARS!
Z terminala idziemy pieszo do centrum, spacerujemy deptakiem z ładnymi budynkami w stylu alpejskim, ah! jak tu ślicznie! i zaglądamy do sklepów z pamiątkami i czekoladą,  tak, dużo tu sklepów z rzemieślniczo wytwarzaną czekoladą,  która rozpływa się w ustach. Niegdyś była tu kolonia szwajcarska, Szwajcarzy przywieźli tu ze sobą czekoladę i fondue.
Obiad zjadamy, jak wczoraj, w La Marca, gdyż nie znaleźliśmy innej, dobrej (taniej) oferty. Zamawiamy dwa goulash de cierdo con spaetzle (gulasz z dziczyzny z kluseczkami ze szpinakiem za 195 ARS/porcję plus po 5 za cobierto (ale to chyba za czekadełko- grzanki z masłem), razem płacimy 400 ARS i jesteśmy bardzo, bardzo najedzeni. I było pysznie!






















I kupujemy sobie 250 g rozmaitej, patagońskiej, rzemieślniczej czekolady (110 ARS) :))) faktycznie, rozpływa się w ustach ;)))







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz