środa, 4 kwietnia 2018

Fitz Roy, czyli 'dymiąca góra'

Śpię dobrze; mimo że materac jest dosyć miękki, jest wygodny.
Po śniadaniu (jest nawet szynka i ser, babka i owoce) o 8.30 ruszamy na szlak w Parque Nacional des Glaciares, wiodący do Laguny de Los Tres u podnóża Fitz Roy, 3441 mnpm. Jest pochmurno i dosyć chłodno. Całe rando ma trwać 8 godzin- cztery w górę i cztery w dół.











































Początkowo ścieżka wiedzie mocno w górę, ale później łagodnie prowadzi przez las, przypominający nasze lasy bukowe i przez płaskowyż, porośnięty krzakami i karłowatymi drzewkami. Dochodzimy do pięknej Laguny Capri; szkoda, że nie ma słońca, widok byłby jeszcze ładniejszy. Za to zaczyna padać śnieg i pada i pada.














































Maszerujemy, przechodzimy przez mokradła i strumyki. Szlak jest naturalny, dobrze przygotowany i świetnie oznakowany. Po trzech godzinach droga zaczyna się wspinać w górę po głazach i kamieniach. Wieje silny, bardzo zimny wiatr. Do laguny docieramy w 4h 15 minut. Na górze jest już bardzo nieprzyjemnie. Wieje i jest przeraźliwie zimno. Fitz Roya nie widać :( Szkoda, bo bardzo mi na tej górze zależało... bardzo, bardzo chciałam ją zobaczyć...















Fitz Roy, nazwa lokalna to Cerro Chaltén, wywodzi się z języka Indian Tehuelcze i znaczy 'dymiąca góra', odnosi się do chmur często otaczających szczyt. Niestety, mamy okazję tego doświadczyć.

















Szybko robimy kanapki, zjadamy i zaczynamy schodzić. Nie ma szans na przejaśnienie, niebo jest kompletnie zaciągnięte. Idzie mi się źle, gdyż z powodu śniegu jest dosyć ślisko.
















Silny wiatr przewiewa trochę chmury i jakby zaczyna się przejaśniać, więc Maciej postanawia wrócić na górę, do laguny w nadziei ujrzenia Fitz Roya. Ja schodzę.

















Po jakimś czasie dogania mnie i idziemy już razem. Co jakiś czas oglądamy się za siebie, w stronę góry. Wyjrzało słońce, ale ona cały czas ukryta jest w chmurach. I tak do końca treku, z małym przebłyskiem widoczności. Za to widoki są przepiękne, uroku dodają czerwone i pomarańczowe liście na rosochatych drzewach.




















































































































Nawet na miradorze nie bardzo chce nam się pokazać,  mimo iż czekamy prawie pół godziny. A wiatr znowu wieje.
















Jestem już bardzo zmęczona, w końcu idziemy już jedenastą godzinę. Nie wiem, jak to się stało, że zejście zabiera nam tyle czasu :(
Sprawdzamy opcje obiadowe; ale tu drogo! Obiady kosztują ok. 300 ARS, więc idziemy do rosterii Nipo Nino, gdzie zamawiamy milanesę (kotlet w panierce) completa z queso, jamon y tomate za 170 ARS/porcję. Zamawiamy i bardzo długo czekamy, przesiąkając smrodem starego tłuszczu. Kucharz krząta się po kuchni, ale nic z tego nie wynika :p W końcu dostajemy jedzenie, wielki kotlet, tak wielki, że aż wyłazi z talerza i miskę frytek. Nie udaje mi się zjeść wszystkiego, więc prawie połowę zabieram para llevar (na wynos). Kucharz podlicza nas na kalkulatorze (170 + 170?), ale dolicza nam po stówie za te frytki! Porcja frytek za 5 dolarów amerykańskich?! Czujemy się naciągnięci :(


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz