Budzik nastawiony na 5.45, szybkie śniadanie (??) i maszerujemy na terminal, gdyż o 7 mamy autobus do San Pedro de Atacama w Chile. Czeka nas przejazd przez Andy na wysokości 4900 mnpm! I 10-godzinna podróż...
Propina. Czyli napiwek. Dajemy plecaki do luku, a koleś w czapce Pullmana chce propinę. Tradycyjnie, mówimy, że nie mamy pieniędzy, tylko kartę i koleś jest zdziwiony. Wszyscy pozostali pasażerowie grzecznie napiwek dają. My nie dajemy dla zasady. Płacimy przecież za bilet autobusowy. I bagaż powinien schować kierowca. Poza tym to są dwie propiny- jedna przy wyjeździe, druga po przyjeździe na miejsce, no bez przesady ;p
Poza tym, Argentyńczycy zarabiają podobnie jak Polacy, może trochę mniej, a bilety wstępów do parków narodowych czy muzeów oraz opłaty za wszystkie atrakcje turystyczne są średnio dwa razy droższe dla obcokrajowców. Jest to dla nas oburzające, dlatego dla zasady nie dajemy napiwków. Niech rząd Argentyny płaci te propiny ;p Dobrze, że firmy transportowe nie każą sobie płacić więcej, bo byśmy nieźle z kasą popłynęli.
Autobus Pullman z zewnątrz wygląda elegancko, natomiast w środku jest bardzo zużyty i lata świetności ma już dawno za sobą.
Tym razem jedzie z nami un poco turistas; wiadomo San Pero de Atacama to miejsce turystyczne:)
Dostajemy śniadanie. Śniadanie? Hehe, takie, jak w hostelu ;p
Autobusy są wyposażone w toalety, a toalety na terminalach generalnie są bezpłatne i z reguły czyste.
Dzień jest pochmurny, trochę mży, krajobraz nieciekawy, więc zasypiam, oczywiście ;p Drzemię sobie 40 minut i Maciej mnie budzi, ma odwagę! Ale budzi mnie słusznie, bo szkoda czasu na spanie, gdy takie widoki za oknem! Czemu tu tak pięknie??! Jedziemy przez majestatyczne góry, pocięte wąwozami, nad nami piętrzą się skały, na zboczach rosną zabawne kaktusy, w dolinach płyną potoki. Ooooh, cudnie!
Autobus z trudem wspina się na wysokość prawie 5000 metrów , droga wije się serpentynami w górę, aż wjeżdżamy na antiplano Salidas Grandes de Jujuy. Po drodze biegają lamy i aplaki, a nasza droga prowadzi przez salar, czyli solne jezioro, teraz wysuszone. Widoki są wspaniałe!
Na podróż kupiliśmy wodę gazowaną, teraz, na tej wysokości i przy tym ciśnieniu buzuje i bulgocze jak lawa w wulkanie, nam gaz wchodzi nosem i wychodzi uszami, ale mamy zabawę :) woda sodowa uderzyła nam do głowy! ;))
Tak jak uwielbiam dżunglę, a jeszcze bardziej uwielbiam widok na dżunglę z piramidy majowskiej, jednak krajobrazy pustynne czy salarne są również fascynujące ;)
Dojeżdżamy na granicę argentyńsko-chilijską, jest 14.25. Idziemy z paszportami najpierw do straży granicznej Argentyny, strażnikowi nie podoba się mój paszport. Najpierw przejeżdża palcem po krawędzi, że niby wygięty (no a jak nie ma być wygięty, skoro noszę go w miejscu, gdzie się wygina? :p), potem cmoka i go prostuje. Później irytuje się, że mam tyle pieczątek, nie może znaleźć wolnego miejsca (a co? to moja wina, że mam tyle pieczątek? :)), wertuje kartki i znowu cmoka. Wreszcie oddaje mi paszport. Nie jest miły :( Natomiast strażnik chilijski jest przemiły i ucinamy sobie krótką pogawędkę.
Dobra rada na urzędników granicznych- podchodzę zawsze z szerokim uśmiechem, patrzę prosto w oczy i grzecznie mówię 'hola, buenos dias/tardes/noches' i w zależności od złapanego kontaktu zaczynam 'small talk'. Zawsze działa :) no prawie zawsze :p
Później rozbebeszają autokar. A jednak! Liczyliśmy, że może nie. Każą nam zabrać swoje bagaże i ustawić się w kolejce. Czekamy. Trochę to trwa. W końcu ustawia się troje urzędników kontroli sanitarnej (dwie kobiety i mężczyzna) przy ladzie, a pasażerowie mają kolejno do nich podchodzić i pokazywać swój bagaż. Ustalamy, że Maciej idzie do kobiety, a ja do mężczyzny :) i że najpierw pokazujemy małe plecaki (w dużym Macieja mamy kilo yerba mate, a do Chile nie można wwozić produktów pochodzenia zwierzęcego i roślinnego). Tak też robimy. Urzędnik grzebie mi w małym plecaku, pyta, czy mam 'algo para comer'; mówię, że jedynie te małe przekąski z lunchu, na co macha ręką. Ogląda tablet i brudne skarpetki i przechodzi do dużego plecaka. Każe mi go otworzyć i widzi ciuchy. Wkłada rękę do środka i maca z prawej, maca z lewej, 'ropas, todos ropas'. Później interesuje się bocznymi kieszeniami i pyta, co w nich jest. Odpowiadam, że 'regalos para nuestras nietos'. Nie bardzo chyba wierzy, bo każe otworzyć. Maca i maca z niedowierzaniem, więc mówię, że to pingwin. 'Aaaa, penguino' i zagląda do drugiej kieszeni, a tu też pingwin :) Mówię 'tenemos tres nietos' :) Rozbawiony urzędnik pomaga mi zamknąć plecak i życzy 'buen viaje'.
U Macieja podobnie. Najpierw grzebanie w małym plecaku i w saszetce z kartami pamięci, potem w dużym, na szczęście pobieżnie ;p
Cała ta zadyma trwa godzinę i 50 minut! Wrrrrrrr! Jakby nie mogli kupić sobie skanera :p
Autobus ledwo zipie wskrabując się na górę :p Na paramo (step argentyński) widzimy osły i dwa stada wikunii. Potem jeszcze wikunie i osły i lamy.
Do San Pedro de Atacama zajeżdżamy ok. 18.20 i idziemy do naszego hostelu Sol y Viento. Mamy wielki, czysty pokój z jednym dużym łóżkiem i drugim małym. Łazienka ładna i czysta, nareszcie! :)
Udajemy się na rekonesans do miasta. Pytamy, ile kosztuje wejście na wulkan Licancabur. 210- 237.000 CLP. Za dużo. To ok. 400$ od osoby!! Za dwa dni! Chyba ich porąbało!
Docieramy do boliwijskiej agencji Los Estrellas, gdzie uzyskujemy szczegółowe informacje. Możemy sobie taki trek zorganizować sami. W Pamela Tours zamawiamy transport na jutro na 7 rano za 10.000 CLP/os. i prywatny na pojutrze na 17 za 40.000 CLP/os. Strsznie drogo, ale nie ma innej opcji, gdyż ruch na granicy zamiera po 11 i nie ma żadnego transportu. Wpłacamy 60.000 CLP (reszta po powrocie), dodatkowo dziadek wymienia nam 30.000 CLP na 300 B.
Robimy zaopatrzenie na trek, woda, czekolada, ser, tuńczyk i buły. Obiad jemy w Inti Sol, menu del dia za 6.900 CLP/os.: sopa de zuccini, carne de cerdo en mostaza y piña, ensalada y papas, do tego na postre ciasteczko. Bardzo dobre, szkoda tylko, że znowu narzucona propina 10%. I bardzo miły kelner.
W hostelu szykujemy się na trek, pakujemy niezbędne rzeczy i idziemy szybko spać. Niestety, internet nie działa, więc nie możemy zawiadomić dzieci, że nas nie będzie dwa dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz