sobota, 14 kwietnia 2018

Bolivia

Dziadek z Pamela Tours przyjeżdża po nas 15 minut za wcześnie, więc musi poczekać :p Krążymy po mieście, zbierając innych pasażerów, dwoje Brazylijczyków i Austalijkę. Gdy później rozmawiam z nią na granicy, opowiadając o naszej wyprawie mówi,  że widziała mnie już wcześniej,  na południu Argentyny lub Chile i pamięta moją twarz! Lol, ależ człowiek jest znany! ;)


































Załatwiamy formalności i czekamy. Czekamy. Tu się ciągle na coś czeka. My czekamy na transport do Boliwii, do refugio pod Licancabur. Wreszcie jedziemy, za 2000 CLP/os. To kawałek drogi po szutrowej, pustynnej drodze. W schronisku pytamy o guia, czyli przewodnika. Nie ma. A miało być ich czterech czy pięciu. Pytamy w guardaparque. Nie ma. Podobno był jeden, ale musiał pojechać w sprawach prywatnych. He? Trochę się denerwujemy, no bo po co przyjechaliśmy?? Obiecują, że później zadzwonią do przewodnika, ale jak, skoro tu nie ma sygnału telefonicznego? Mają wprawdzie telefon satelitarny, którym łączą się o określonych godzinach, więc zobaczymy.





























Postanawiamy więc wejść na sąsiedni wulkan, Juriques, by zrobić aklimatyzację. Możemy tam iść sami, nie kupując biletu do parku. Dziadek powiedział, że wchodzi się na niego 3 godziny. Idziemy więc, ale nie ma szlaku, żadnej ścieżki, tylko szutr, piarg, kamienie i głazy. Ciężko. Bardzo ciężko. Ciężko mi się oddycha, sapię głęboko i ciągle muszę się zatrzymywać.
















































Nie udaje nam się wejść na szczyt; szkoda, gdyż w kraterze jest laguna. Wchodzimy tylko na garb, z którego roztacza się wspaniały widok na Laguna Blanca, Laguna Verde i okoliczne góry i wulkany o pastelowych kolorach.





































Zjadamy lunch, robimy zdjęcia i podziwiamy otaczające nas piękno dzikiej przyrody. Jest już późne popołudnie, na pewno nie uda nam się wejść na szczyt, więc postanawiamy schodzić. Co ciekawe, nie czuję żadnego zmęczenia, a wchodziliśmy trzy godziny, muszę tylko odsapnąć i jest ok.

















Na dole pytamy o przewodnika. Nie ma. Będą próbować. Nie mam przekonania, że faktycznie będą. Idziemy do naszego pokoju z zamkniętą łazienką, chyba zepsutą, ale po co ona, skoro nie ma wody, nawet zimnej? Do wieczora odpoczywamy, trochę kiepsko się czuję, jestem jakaś rozpalona, ale trzęsę się z zimna. Wypijamy po dwie herbaty i wracam do łóżka. W międzyczasie dziewczyny ze schroniska gotują obiad- spaghetti z pieczarkami i pomidorami. Trochę zjadam, ale nie mam apetytu. Myjemy tylko zęby, bo tylko na zęby udaje się uciurkać wodę i o 21.30 idziemy spać. 
Refugio nie jest ogrzewane, a jesteśmy na wysokości 4500 mnpm, więc jest zimno, ale mamy dużo kocy :p
Za nocleg płacimy 40 B/os., za obiad 20 B/os., tanioszka :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz