Zbieramy się w miarę wcześnie, bo chcemy dojechać jak najbliżej Ulaan Baatar, dziś jedziemy ponad 8 godzin w kierunku stolicy.


Po drodze zjadamy lunch w przydrożnej knajpie- gulasz z baraniny i chuszur, czyli wielkie pierogi z baraniną, smażone w głębokim tłuszczu, uuuu. I milk tea, czyli słona herbata z mlekiem, zapomniałam, że tego nie da się pić, uuuu.





Zatrzymujemy się w jakimś świętym miejscu, gdzie ludzie nabierają z rzeki jakąś świętą wodę; my też. Kupujemy kumys, fermentowany napój alkoholowy, wytwarzany z mleka klaczy. Noo, trzeba spróbować, ale to również nie jest nasz ulubiony napój.
.jpeg)

Młodzieńcy do baru przyjeżdżają na koniach, jak na Dzikim Zachodzie.


I stada krów, baranów, owiec i kóz, przy szosie i na szosie.

Zajeżdżamy do geru, który prowadzi rodzina nomadów, to taki jakby ośrodek wczasowy. Po długiej, całodziennej jeździe musimy rozprostować kości, więc idziemy na spacer i wspinamy się na pobliskie wzgórze, skąd widać całą okolicę. Na nim modlitewny totem i kapliczka z żabą. I wszędzie są szarotki.






Miejscowa ludność zbiera krowie placki na rozpałkę teraz, zimą- a temperatura tu spada nawet do minus 40- będą służyć jako opał. I w sumie jest to niegłupie, nic nie kosztuje, jest ekologiczne, bo to sama trawa, szkoda, że u nas nie ma krów.

Na kolację już dwa dni temu zamówiliśmy baranka z grilla, żeby mieli czas się ogarnąć. Są to niestety głównie kości, tak jak u kozy w Pakistanie. Pytanie, gdzie jest część eksportowa?


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz