Jak okiem sięgnąć, po horyzont totalne pustkowie. Nie ma nic. Tylko czasem widać pasące się dzikie wielbłądy. Albo galopujące dzikie konie. Ciekawe, co jedzą. Powiedzieć, że roślinność tu uboga, to za dużo powiedzieć. Ziemia tu całkowicie jałowa, sam piach lub kamienie, tylko gdzieniegdzie wyrastają nędzne kępki traw.




I tak pędzimy kolejne kilometry przez kompletną pustkę i nie ma nic i nagle w środku tej kompletnej pustki pojawia się miasto. No może nie miasto, tylko miasteczko, ale jest tu szkoła i urząd jakiś i bank, sklepy spożywcze sklepy i nawet stacja benzynowa. I w jednym z tych sklepików, spod lady kupujemy piwo na wieczór, zakamuflowane w kartonie, bo nie ma jeszcze trzynastej. Jak w Polsce w czasach PRLu. Nie, tu na tej stacji nie da się skorzystać z toalety.







Na toaletę zatrzymujemy się w guesthouse, w którym zdaje się mieliśmy nocować, ale nadrabiamy czas stracony przez opóźnienie samolotu i jedziemy dalej. Zabawne tu budowle.







Zaczynamy od Red Flaming Cliffs, czyli płonących klifów, gdzie niegdyś znaleziono jaja i skamieliny dinozaurów. Może też coś znajdziemy??




























.jpeg)
Płonące Klify Bajandzag otacza pewna aura tajemniczości. Podobno są one siedliskiem duchów, które nie przepadają, gdy ktoś zakłóca ich spokój. Lokalni mieszkańcy twierdzą ponadto, że przy klifach pojawia się czasem duch szamana, który pilnuje tego miejsca.












.jpeg)
.jpeg)
.jpeg)

Ta równina ma wiele osadowych piaskowych klifów, na których znaleziono skamieniałości wielu dinozaurów. W 1922 roku paleontolog Roy Chapman Andrews jako pierwszy odkrył kości i jaja dinozaurów. Należały do rogatego, roślinożernego, dwumetrowego dinozaura, którego jeszcze nie zidentyfikowano. Po tym odkryciu dinozaur ten nazwano protoceratops Andrews. Wykopaliska trwały dwa lata, podczas których wykopano wiele setek kości. W tym okresie Andrews i jego zespół odkryli gniazdo dinozaura z lęgiem jaj. Odkrycie to zwróciło uwagę całego świata. Uważnie przyglądam się skamielinom, ale nie, to nie są jaja dinozaurów.







W międzyczasie, gdy tak sobie wędrujemy po tych czerwonych płonących klifach, Erka przygotowuje lunch.


Dziś robimy dwa dni, więc jedziemy dalej do ruin buddyjskiego klasztoru Ongi.









Klasztor znajduje się na brzegu rzeki Ongi. Niegdyś mieszkało tu 1000 lamów, jednak został zniszczony podczas stalinowskich czystek w latach 30tych. Niewiele tu pozostałości w dobrym stanie, jedynie świątynia i dwie stupy, reszta to kompletna ruina, która za parę lat przestanie istnieć. Już nawet nie opłaca się przeprowadzać renowacji.


.jpeg)
Spacerujemy po klasztornych ruinach, zaglądamy do świątyni.







Klasztor Ongi to niegdyś jeden z największych ośrodków buddyzmu na Gobi, tu zatrzymywali się pielgrzymi wędrujący z Mongolii do Tybetu, a w 1905 roku miejsce to odwiedził XIII Dalajlama.





Na szczycie wzgórza jest antena, ale internetu nie udaje mi się złapać i nie mogę zrobić mojej lekcji francuskiego.






I wracamy do naszego guesthouse'a.





Zjadamy kolację, zaczyna padać ulewny deszcz, przez który tworzy się rwąca rzeka. Czekamy w jadalni aż deszcz się skończy, popijając piwo, 2,4 l/12.000T i pogryzając ostatnimi kabanosami.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz