Ranek wstaje słoneczny, ale bardzo zimny. Wieje przenikliwy wiatr. Po śniadaniu ruszamy w drogę, najpierw jedziemy w pełnym słońcu, ale wkrótce robi się pochmurnie i wjeżdżamy w deszczową chmurę. Początkowo ubogi w roślinność step zamienia się w zieloną łąkę, na której pasą się owce, kozy, konie, a nawet krowy.







Na lunch zatrzymujemy się w niewielkiej osadzie, tuż przy wyjeździe ze stepu na główną szosę, gdzie Erka zamawia lunch. Jest tak zimno i wieje silny wiatr, że nie byłaby w stanie gotować na wolnym powietrzu. Posiłek zjadamy w typowym mongolskim gerze z paleniskiem pośrodku i meblami dookoła. A ja cały czas zastanawiam się, jak można tak żyć. Warunki są po prostu prymitywne, nie ma tu toalety, o łazience nawet nie wspomnę. Dostajemy makaron z kawałkami baraniny i ogórki z octu.











Zaraz, zaraz, tu w ogóle nie uprawia się warzyw. Ani owoców. W ogóle nie ma żadnych upraw, żadnych pól ani sadów. To co oni tak normalnie jedzą?
Ruszamy dalej. Teren robi się podmokły, grząski, z wielkimi rozlewiskami wody. Nam udaje się przejechać, ale auto, które jedzie z nami grzęźnie. Kierowca próbuje wyjechać, ale koła coraz bardziej mu buksują i zapada się aż po progi. Puujee mu pomaga, próbuje wyciągnąć go przy pomocy liny holowniczej, ale nie daje rady. Lina się zrywa. Jeździmy więc po rozlewisku, szukając pomocy u innych kierowców, bezskutecznie.









W końcu, po półtorej godzinie nieudanej pomocy zostawiamy tamto auto i jedziemy dalej. Trasa jest niemal cała podtopiona, czasami musimy przejeżdżać nowo powstałe strumienie w bród. Momentami łapiemy internetowy zasięg, sprawdzamy kurs dolara i na stepach Mongolii kupujemy 2000$ na następny wyjazd.




Okazuje się, że z powodu ulew i podtopień zamknięto drogę do Orkhon Valley National Park, nie jedziemy więc oglądać wodospadu, tylko kierujemy się bezpośrednio do Gayi. Mieszka ona w Kharakorin, pierwszej stolicy Mongolii i prowadzi guesthouse. Znajduje się tu kilka pokojów i gerów. Gaya to Mongołka, która organizuje naszą podróż, w kwietniu nawiązałam z nią kontakt mailowy i w międzyczasie ustaliliśmy wszystkie szczegóły naszego wyjazdu oraz wpłaciliśmy zaliczkę. Pensjonat jest bardzo prosty, w stylu wczesny Gierek albo nawet późny Gomółka. Meble takie jak u nas 50 lat temu. Rurki od wody biegną przez cały pokój do łazienki, na wierzchu. Skromnie, ale czysto.







Jedziemy do miejscowego muzeum, gdzie zgromadzono eksponaty z okolicznych wykopalisk. Są tu fragmenty naczyń glinianych i ceramicznych, kamienne rzeźby i biżuteria że złota oraz wielkie mapy, przedstawiające inwazję Mongołów. Muzeum jest malutkie i zwiedzamy je w 15 minut.

W drodze powrotnej do guesthouse'a wstępujemy do supermarketu, gdzie kupujemy zestaw na wieczór. Regałów jest tu dużo, ale półki nie są zbyt pełne, sporo tu zapychaczy, czyli tanich towarów, jak paczki landrynek. A w lodówkach bałagan. Znowu trochę to wygląda jak sklepy w Polsce w czasach słusznie minionych. O, a alkohol sprzedaje się tu od 21 roku życia.
Wracamy do Gayi, kolacja jest beznadziejna, wodnista zupa z liści z kaszą gryczaną, sałatka ziemniaczana i na deser po pół jabłka i śliwki. Internet jest słaby, a woda w prysznicu zimna, nie mogę umyć włosów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz