Pobudka o 7, o 7.30 śniadanie i o 8 mamy wyruszać na trek po wydmach, jednak mamy półgodzinny poślizg.





Idziemy przez piaski do punktu widokowego, a potem dalej koło wielkiej diuny, która jest naprawdę imponująca. W dole znajduje się oaza, a w niej pasą się konie. Chodzimy po tych diunach, robimy zdjęcia, pora wracać do obozowiska. Wycieczka trwa cztery godziny. Trochę jesteśmy zmęczeni, gdyż po piasku, w upale ciężko się chodzi. Idziemy i idziemy przez te piaski i liche trawy, a gdy docieramy na miejsce okazuje się, że namioty zwinięte, a obozowisko zniknęło, upsss!
Dzwonimy do Erki na dwa telefony, żadnego nie odbiera, bo nie ma zasięgu. Wkurzamy się, Maciej idzie ich szukać, a my czekamy, nie mam już siły. Wkrótce podjeżdża Puujee i zabiera nas autem tam, gdzie Erka przygotowuje lunch. Zupełnie w innym miejscu, nieumówionym. I jeszcze się dziwi, dlaczego tam poszliśmy. Maciej też już tu jest.




Po lunchu jedziemy dalej. I o 17 zajeżdżamy na miejsce dzisiejszego biwakowania nad Telmen Nuur.




To ogromne jezioro o niebieskiej wodzie i mulistym dnie, nad którym nie ma nikogo oprócz nas, tylko my i mewy. Cisza i spokój. Panowie się kąpią, mimo że Erka uprzedza, że akwen jest niebezpieczny, gdyż parę metrów od brzegu jest bardzo głęboki uskok. Maciej głębiny nie znajduje. Puujee i Erka rozbijają obozowisko, zjadamy warzywną zupkę na kolację i przy piwku gawędzimy do zachodu słońca. Piękny jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz