środa, 15 października 2014

Titicaca- Islas Flotantes de Los Uros i Isla Amantani

Budzimy się o wschodzie słońca nad jeziorem Titicaca, które całe skąpane jest w purpurowej poświacie. Przepięknie! Wysiadamy z autobusu i natychmiast przyczepia się do nas kobieta, oferująca wycieczkę na wyspy. Jest ledwo świt, nie mogę tak wcześnie podejmować decyzji, ale Maciej i owszem, już wszystko załatwił (jak zwykle zresztą). Płacimy 100 soli za dwudniową wycieczkę statkiem na Islas Flotantes de los Uros, Isla Amantani i Taquile, nocleg, wyżywienie i przewodnika. Zawożą nas do hostelu Los Lobos, skąd o 10 zabierają nas do przystani. Trochę czekamy (wiadomo, wszystko jest manana), wsiadamy na statek i płyniemy. Jezioro jest przeogromne, to najwyżej położone żeglowne jezioro świata _3819 mnpm) o powierzchni 8562 km2. Jest pięknie, słonecznie, jednak dosyć zimno, po 40 min dopływamy do pierwszej trzcinowej wyspy. Mieszkają tu potomkowie indian Uros, którzy budują swoje wyspy, chaty i łodzie z trzciny totora. Opowiadają oni o zwyczajach w języku quechua, a przewodnik tłumaczy na hiszpański. Teoretycznie są samowystarczalni, polują na ptaki, łowią ryby, tkają makatki i poduszki, które potem sprzedają turystom (ale bardzo drogo!).




















Wsiadamy do chatcha, dużej łodzi z totory, która może przewieźć do 15 osób i płyniemy na drugą wyspę. Jest tu dużo umorusanych, zasmarkanych dzieci, dziewczynki mają długie warkocze z kolorowymi pomponami.




















Płyniemy dalej, na wyspę Amantani, gdzie mieszkają Indianie Quechua. W przystani czekają na nas kobiety ubrane w tradycyjne stroje- modrakowe spódnice z halkami, białe haftowane w kwiaty bluzki i czarne szale. Zostajemy przydzieleni do różnych rodzin, u których będziemy dziś nocować. My idziemy z młodą kobietą z dzieckiem na plecach, zawiniętym w kolorową chustę. Nasi gospodarze mieszkają w niewielkim piętrowym domku na końcu wsi. Wkrótce przychodzi mężczyzna z 3-letnim chłopczykiem. Siadamy w kuchni, a gospodyni w glinianych garnkach gotuje nam lunch. Dostajemy zupę jarzynową i na drugie danie trzy rodzaje ziemniaków z ogórkiem i plastrem sera, a do picia herbatę munia. Jest to aromatyczna roślinka o drobnych listkach, podobno pomagająca na problemy żołądkowe. Jedzenie jest smaczne, a gospodyni wyjaśnia, że nie jedzą mięsa, żywią się tylko tym, co wyrośnie z ziemi. Kuchnia jest bardzo prosta, very basic, ściany z adobe, czyli glinianej cegły, nieotynkowane, strop z betonu, a podłoga to klepisko. Ludzie wydają się być szczęśliwi i niewiele im do tego szczęścia potrzeba… wynika to z braku innych, wyższych potrzeb, z których po prostu nie zdają sobie sprawy… Ale chyba nie zamieniłabym mojego życia na ich…























Idziemy na spacer ścieżką wiodącą po wzgórzach, w dole przepiękne jezioro Titicaca, migoczące srebrem w blasku słońca. Widzimy mieszkańców uprawiających rolę- zarówno kobiety jak i mężczyźni walą kilofami w ziemię, zbierają łęty ziemniaczane i palą je, użyźniając tym sposobem glebę. Jedyny transport na wyspie to osiołki.









Wracamy i za chwilę ruszamy całą grupą na szczyt Pachatata o wysokości  4087 mnpm. To nasz pierwszy, na razie malutki sprawdzian wysokościowy :p Grupa zostaje w tyle, a my równym krokiem, właściwie bez wysiłku pobijamy nasz rekord wysokości, którym do tej pory był La Haute Cime w Dent du Midi, 3257 mnpm w Szwajcarii oraz Pico de Teide na Teneryfie 3618 mnpm. Na szczycie czekamy na resztę, niektórzy przychodzą 25 min po nas, a potem podziwiamy zachód słońca.

















W zapadającej ciemności schodzimy do wsi, na obiad do naszych rodzin, a wieczorem udajemy się na fiestę! Impreza odbywa się w miejscowej świetlicy, pojawia się orkiestra, która gra quechuańskie piosenki i wszyscy tańczą :) oj, nie jest łatwo tańczyć w pełnym stroju ludowym, polarze i puchowej kurtce na wysokości ponad 3800 mnpm :p Wracamy do domu, tu nie ma światła, dostajemy świeczkę, hmmm... ale łazienki też nie ma… zęby myjemy na podwórku i to całe nasze mycie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz