Nasze wakacje się kończą, wracamy dziś do Puerto Princesa. Ranek aż do odjazdu spędzamy na plaży i kąpiemy się w morzu. Jeszcze ostatnie zdjęcia, bierzemy plecaki i ruszamy do wsi, za wiszący most, gdzie czeka na nas van.
Wsiadamy, jest pełno. Zajeżdżamy jeszcze na Nacpan Beach i bierzemy trzyosobową rodzinę z dwójką dzieci. A wyglądało, że nie ma więcej miejsca, tymczasem kierowca wrzucił bagaże na dach i z tyłu rozłożył dodatkową ławeczkę. Jedziemy szybko, z półgodzinną przerwą na lunch w przydrożnej eatery, finalnie jednak cała trasa 300 km zabiera nam prawie 7 godzin, zwłaszcza, że na końcu kierowca rozwozi pasażerów po jakiś slumsach. My oczywiście jesteśmy na końcu.

Bierzemy ten sam hotel, co poprzednio, Mariner's Pension House, gdzie szybko kąpiemy się w basenie i wychodzimy na miasto. Idziemy na pożegnalną kolację, sami, bo Wiesia i Waldek mają inne plany. Ciekawe, jakie.


Uliczne biznesy. Pracowici ci Filipińczycy.


My mamy kilka pomysłów, sprawdzamy knajpy po drodze, ale i tak wybieramy Kalui, gdyż jest tam smacznie i elegancko. Zamawiamy stek z marlina, bo nie ma steku z tuńczyka, 350PHP i szaszłyki z krewetek, 310PHP, do tego serwują bulion rybny z imbirem na pobudzenie apetytu. Pychota wszystko. Do rachunku doliczają 10% za obsługę.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz