Dziś idziemy na wulkan Pinatubo. Wstajemy wcześnie, w pięknych okolicznościach przyrody zjadamy ładne śniadanie i wyruszamy w drogę. Wiesia zostaje.







Najpierw jedziemy szosą do punktu medycznego, Capas Satellite Tourism Office, będącego czymś w rodzaju miejsca przesiadkowego dla turystów. Tu mierzą nam ciśnienie, wiadomo, troje emerytów wybiera się na wulkan, poważna sprawa, haha, podpisujemy oświadczenia o dobrym stanie zdrowia, wieku i adresie zamieszkania i ruszamy w drogę.




Potem jedziemy przez punkt kontroli filipińskiego Air Force, gdzie nic od nas nie chcą i następnie korytem O'Donnell River do Pinatubo Base Camp. Samochodem terenowym 4x4 jedziemy przez trochę księżycowy, a trochę wulkaniczny krajobraz Crow Valley. Auto skacze na wertepach, przejeżdżamy w bród przez strumienie i podziwiamy te piękne krajobrazy. Przez ponad godzinę jedziemy, aby dotrzeć do punktu, w którym kończy się droga, a rozpoczyna szlak do zalanego krateru wulkanu. Dojeżdżamy na parking i ruszamy w górę.














Mimo wielu terenówek zaparkowanych na prowizorycznym parkingu, na szlaku nie ma tłumów. Spokojnym tempem idziemy w górę korytem rzeki, często przechodząc po kamieniach przez wodę. Krajobraz jest bardzo zróżnicowany. Wraz z upływem czasu koryto rzeki zwęża się, tworząc coś w rodzaju wąwozu z niezwykle bujną i zieloną roślinnością kontrastującą ze wcześniejszym księżycowym pyłem i piaskiem.
Tymczasem za kulisami.

Droga jest łatwa i przyjemna. Po 40 minutach jesteśmy na miejscu. Przed naszymi oczami rozpościera się piękny widok na góry, otulające równie piękną lagunę w kraterze wulkanu.
















Pinatubo to czynny wulkan, o wysokości 1486 mnpm. Jego erupcja w czerwcu 1991 spowodowała śmierć ok. 800 osób. W wyniku trwającej około tygodnia erupcji Pinatubo stał się o 260 metrów niższy, tracąc wierzchołek, wcześniej miał wysokość 1745 m. Wybuch spowodował paniczną ewakuację ludności i bazy wojskowej USA. Rolnicy jednak powrócili - wybuch wulkanu to nie tylko katastrofa, to również niezwykła okazja do użyźnienia ryżowych pól popiołem bogatym w składniki mineralne.
Stąd rozpościera się wspaniały widok na zalany krater oraz opadające w dół zbocza wulkanu.














Ruszamy w drogę powrotną, Maciej i Waldek kąpią się w strumieniu, jednak wracamy innym korytem innej rzeki, gdyż po drodze odwiedzamy wioskę Aborygenów.





Rower z drewna, fantazja nie ma granic, a jaka myśl inżynierska.






Lokalsi są przyjaźni, dzieci biegną razem z nami, stanowimy dla nich dużą atrakcję. Odwiedzamy miejscową szkołę i restaurację. Tu nawet częstują nas swoim jedzeniem. Dzieciaki są brudne i zasmarkane, ale wydają się być szczęśliwe.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz