Rano robimy ponad godzinny snorkelling w Marine Sanctuary, który okazuje się być umarłą rafą koralową, na szczęście jest dużo kolorowych ryb. Leżę tak sobie na wodzie i gapię się, jak tańczą. Jest cudownie. Potem odpoczywamy aż do lunchu. Przyjęłam tu lifestyle mieszkańców Pamilacan, zatopiłam się w tej ciszy i spokoju, totalnym braku pośpiechu i całkowitym odpoczynku. Całkowity reset i wyciszenie, nawet większe niż w Caye Caulker. Wakacje od wakacji. No ale tak na zawsze bym nie mogła. Tak po prostu siedzieć i całe życie nic nie robić. Albo robić tak niewiele. Cóż... ich wybór, ich życie....

Na lunch dostajemy kurczaka, na szczęście jest i ryba.


















Później wyruszamy na wycieczkę po wyspie, idziemy na południe odkryć trzecią plażę Pamilacan. Przechodzimy przez wioskę, domostwa są tu różne, i bogate i biedne, zaglądamy do szkoły, przeglądamy się zwierzętom - są tu krowy, parę świń i mnóstwo kóz z malutkimi koźlątkami, których wcale nie było, jak tu wylądowaliśmy, chyba się właśnie urodziły. Są przeurocze.






Południowa plaża wygląda jak zapomniana przez Boga i ludzi, a na pewno przez turystów. Smutno tu. Chatki na plaży są dawno opuszczone. Stoi tu mnóstwo kolorowych i zadbanych łodzi, małych i dużych. Mieszka tu trochę ubogich rybaków z rodzinami.































Dochodzimy do drugiej plaży i dalej idziemy brzegiem morza. Jest duży odpływ. Niedługo będzie zachód słońca.

Prawie byśmy tu mieszkali, gdyby facet szybciej się odezwał. Ale nie żałujemy.

Przepiękny zachód słońca.











Na kolację mamy rybę, krewetki, smażone warzywa w cieście, ryż i mango. Do picia, jak zawsze, woda. Wieczorem bierzemy z Wiesią godzinny masaż całego ciała za 500PHP, czyli 40 zł. No taki masaż to ja lubię...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz