piątek, 30 marca 2018

Punta Arenas- Puerto Natales, Chile po raz pierwszy!

Śpimy bez budzika. Czasami tak trzeba. Dobrze, że czasami można. 
Na śniadanie zjadamy ostatnie empanadas i wychodzimy na spacer. Idziemy na punkt widokowy z panoramą miasta i Estrecho de Magallanes. Obok indigeños sprzedają różne wyroby i pamiątki, kupujemy u nich trzy pingwiny dla naszych trzech wnusiów, po małych targach za 10.000 CLP. Fajnie, już dla nich mamy pamiątkę z podróży. Gdy się tak jeździ jak my, to trochę jest trudno z pamiątkami- kupując na początku, trzeba je wozić przez całą podróż, nie kupując coś fajnego może się nie powtórzyć i wtedy się żałuje.





























Spacerujemy po mieście, stolicy chilijskiej Patagonii. Mnóstwo tu pomników,  pomniczków, popiersi i figur, wśród nich najbardziej okazały pomnik Magellana stojący na środku Plaza de Armas.
































Przechadzamy się nadmorską promenadą, ale plaża jest brzydka :p




































































Na lunch na drogę chcemy kupić pizzę Margarita lub Napolitana, bo to dziś Wielki Piątek; niestety, wczorajsza pizzeria jest zamknięta. Kupujemy więc krakersy- będziemy pościć :p
O 12.45 wyjeżdżamy autobusem linii Bus Sur, jak wczoraj do Puerto Natales. Krajobraz monotonny, głównie łąki i pastwiska, na których gdzieniegdzie pasą się owce. Śpię.















 
Do Puerto Natales zajeżdżamy ok. 16 i na terminalu kupujemy bilety do Paine del Torres na jutro 7.30 i na poniedziałek wielkanocny do El Calafate o 8 rano.
Dziwne to miasto, dziwne domy zbudowane z płyty usb na stalowym szkielecie i obite blachą, pomalowaną na wesołe kolory- niebieskie, żółte,  fioletowe. Ściany zrobione są na zasadzie sandwicha: na wierzchu z obu stron płyta,  a w środku styropian. Wieje silny wiatr.



























Maszerujemy do hostelu Paine, 10 minut od terminala. Ten hostel też jest jakiś dziwny. To dom, w którym są 4 pokoje hostelowe, łazienkę i kuchnię dzieli się z gospodarzami. Do łazienki przechodzi się przez kuchnię. Pokój jest duży, ale brzydki o różowo-zielonych ścianach i dziwnym zapachu odświeżacza powietrza do toalet. Wieczorem dochodzi do tego zapach gazu z gazowego grzejnika. Każemy go wyłączyć, bo to niebezpieczne. Nie jestem pewna, czy pościel została zmieniona po poprzednich gościach. Nie podoba mi się tutaj, nie polecam.





















Idziemy do miasta coś zjeść i zrobić zakupy na dwudniowy trekking. Po drodze wszystko zamknięte na głucho, więc zaczynam się niepokoić. Na szczęście w centrum są różne restauracje, przeważnie bardzo drogie (obiad za 25$?? czy oni powariowali??).


































Na dziś wymyśliliśmy pizzę, bo to jedynie może być bez mięsa, a dzisiaj przecież jest Wielki Piątek; całe tutejsze jedzenie opiera się na mięsie :p Znajdujemy pizzerię La Mesita Grande, gdzie zjadamy pizzę la Serva Andina (mozzarella salsa de tomate, cebolla, aceitunas) za 5.900 CLP i la Matavampiros (mozzarella, salsa demtomate, tomate fresco, ajo asado) za 5.500 CLP. W rachunek wliczony jest napiwek i zakreślony na żółto, no to już jest przesada, nie podoba mi się to, mimo iż pizza jest smaczna i szybko podana.






W mercado robimy zakupy na jutrzejszy i pojutrzejszy trek i wracamy do tego brzydkiego hostelu wykończonego blachą i płytą pilśniową ; (

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz