Pospiesznie zjadamy śniadanie (dziś nie ma rogalików; porque no? porque!) i żwawym krokiem maszerujemy na parada de autobuses, skąd o 8.15 mamy autobus do Punta Arenas, Chile. Po raz pierwszy jest on pełen turystów, a nie miejscowych :p Dostajemy przekąskę na podróż, kierowca sprawdza, czy wszyscy siedzą na swoich miejscach, każe zapiąć pasy i ruszamy 6 minut później.
Przed nami długa, dwunastogodzinna droga do Chile. Ciekawe, jak moje ADHD to wytrzyma? :p Chyba zwariuję ;)
Towarzyszy nam surowy, subarktyczny krajobraz, niewielkie, skarlałe krzewy, rachityczne drzewa, pokryte drobnymi żółtymi lub czerwonymi listeczkami i szare pnie obumarłych drzew o poskręcanych jak od reumatyzmu konarach, okryte mchem niczym siwą brodą.
Mijamy smutne miasteczka z domami o szarych ścianach, pozbawione drzew czy choćby kwiatów. Nie mogłabym tu żyć...
Zasypiam.
Przed 13 jesteśmy na granicy w San Sebastian. Wyjazd z Argentyny bez problemów, natomiast na wjeździe do Chile czuję się trochę niekomfortowo, jak potencjalny przestępca ;p Pieczątka i owszem jest, razem z paragonem, który pewnie musimy oddać na wyjeździe, ale luki autokaru otwarte, a psy biegają, wąchają i szukają pewnie narkotyków. Niektórzy pasażerowie pospiesznie połykają swoje hamburguesy i kanapki z serem. Według przepisów chilijskich nie można tu wwozić żadnego jedzenia- mięsa, serów i innych produktów mlecznych, miodu, warzyw czy owoców. My wytrzymujemy nerwowo i nasze cztery empanady przechodzą przez skaner :)
Jedziemy dalej. Droga jest szutrowa, a krajobraz monotonny, tundrzasty, lekko
falujący, ziemia porośnięta kępami suchej trawy i krwawnika.
Przy drodze co jakiś czas stoją lamy, mnóstwo lam, strzygą uszami i patrzą na
nas z zaciekawieniem swoimi wielkimi, brązowymi oczami.
Dojeżdżamy do Punta Espora, skąd przeprawiamy się promem przez Cieśninę
Magellana. Widzimy dwa białe delfiny, skaczące na falach. Przeprawa trwa 30
minut, wychodzimy na brzeg w Punta Delgada, wsiadamy do autobusu i jedziemy
dalej.
Do Punta Arenas docieramy ok. 18. Ale ładne to miasto, skwery, pomniki, szerokie ulice, ale ruch niewielki. Idziemy 5 quadras (przecznic) i znajdujemy apartamento Compartido Puq. Dzwonimy, ale nikt nie otwiera. No kurcze! Dobijamy się, wreszcie brzęczyk i wchodzimy na górę. Tu znowu dzwonimy, w końcu otwiera jakiś młodzian i mówi, że też jest gościem i właściciela nie ma, ale wpuszcza nas do środka. Na ścianie kartka z hasłem do internetu i telefon kontaktowy. Wymyślam, żeby wpisać ten numer do telefonu i zobaczyć, czy może ma whatsappa. Ma! Piszemy więc do niego i wkrótce przybywa. Omawiamy wszelkie sprawy i wychodzimy poszukać bankomatu. Kurcze, w tym mieście nie ma sklepów spożywczych, za to jest pełno farmacji. Sprawdzamy knajpy, ale drogo; przeciętnie obiad kosztuje 10.000-12.000 CLP, czyli 15$ ;( Znajdujemy bankomat wypłacamy 200.000 CLP (peso chilijskie) plus 4.000 CLP prowizji :( Kupujemy bilety autobusowe do Puerto Natales na jutro na 12.45 za 8.000 CLP/os.
Kolację zjadamy w Cuatro Estaciones, churrasco tomate za 4.400 CLP i churrasco
al pobre za 4.800 CLP. Ogromne buły z bitkami wołowymi z dodatkami. I garść
frytek. Gdy płacimy kelner pyta, czy może doliczyć sobie 10% napiwku. No cóż,
może.
Apartamiento to trzy pokoje, duży salon, łazienka i kuchnia. Nasz pokój jest dosyć duży i ma podwójne łóżko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz