sobota, 31 marca 2018

Parque Nacional Torres del Paine, chilijska przygoda w nieziemskiej Patagonii

Wstajemy, gdy jest jeszcze ciemno. Tu w ogóle rano jest ciemno, za to wieczorem jest długo jasno, nawet do dwudziestej.
Śniadanie zjadamy o 6.30; jest niezłe jak na tutejsze warunki- kawa, sok, płatki, bułki, 3 dżemy i dulce de leche, jest nawet żółty ser. No ale to i tak nie zatrze tego fatalnego wrażenia, jakie sprawia ten hostal. To właściwie hospedaje, bo mieszkamy razem z gospodarzami i korzystamy z ich domu. Uważamy,  że każdy sobie może mieszkać, jak chce, ale robić z tego hostal, to już przesada. Okropnie tu, nie wiem, jak można tak mieszkać :(
Autobus JB mamy o 7.30, bilet kosztował 15.000 CLP de ida y vuelta (w dwie strony), jedziemy półtorej godziny, po drodze oczywiście drzemię :)


W parku kolejka do kas, ale wszystko odbywa się sprawnie. Za bilety płacimy 20.000 CLP/os. Dostajemy mapę i jedziemy busikiem 7 km za 3.000 CLP/os. do Centro des Visitantes. Dostajemy tylko jeden bilet, kasę za drugi pani bierze do kieszeni.

















W centro zamawiamy nocleg; w refugio kosztuje 100 $ amerykańskich od osoby!!! bierzemy więc namiot na campingu za 65 dolarów,  również amerykańskich!!! Skandaliczne ceny, golą turystów jak mogą :((















Ruszamy dopiero o 11.20, tyle czasu zabrały formalności. Dobrze, że w namiocie możemy zostawić część rzeczy, w tym śpiwory, dzięki temu mamy lżejsze plecaki. Dostaliśmy też wielkie, grube i ciepłe śpiwory,  wyglądają jak himalajskie.
Idziemy najpierw po płaskim, potem ścieżka pnie się w górę.






Po 1h45 dochodzimy do refugio i campamiento Chileno i maszerujemy dalej wzdłuż potoku przez jakby bukowy, trochę już jesienny las. Idziemy zboczem, w dole górska rzeczka. Widoki są wspaniałe, jest piękna pogoda, świeci słońce.



















Torres del Paine to bez wątpienia miejsce reprezentatywne dla całej Patagonii, gdzie surowe krajobrazy górskie i lodowcowe przeplatają się z pejzażem obfitującym w rozległe jeziora i rwące rzeki, którymi spływają fragmenty lodowców. 


















Wspinamy się po głazach, potem trochę płaskiego i znów skały, wąska ścieżka pnie się stromo w górę. Nagle wyłaniają się one... trzy Torres del Paine. Jeszcze musimy iść kawałek i oto one w całej okazałości nad piękną,  seledynową laguną. Oooooooooo... ależ tu ślicznie!! Robimy wielkie WOW, a buzie nam się śmieją z radości i szczęścia :)
























Jest tu sporo ludzi, robią sobie zdjęcia,  my też, w różnych konfiguracjach. 
















Torres del Paine jest parkiem narodowym w regionie Magallanes, w południowej części chilijskiej Patagonii. Słowo 'Paine' pochodzi z języka tubylców Tehuelche i oznacza 'niebieski', natomiast 'Torres' to po hiszpańsku 'wieże'. Tak więc nazwa góry znaczy 'niebieskie wieże',


















Zjadamy lunch- buła z tuńczykiem i zielone jabłko. Robi się późno,  jest 16.17, musimy już wracać,  bo przed nami długa droga w dół. Wg mapy 4h, nam zabiera 3,5h. Pod koniec już jestem bardzo zmęczona,  więc gdy dochodzimy do campingu, włażę do namiotu i do śpiwora, by odpocząć. Maciej organizuje gorący kubek, puree ziemniaczane ze smakiem kurczaka :p Zjadam połowę i padam.

piątek, 30 marca 2018

Punta Arenas- Puerto Natales, Chile po raz pierwszy!

Śpimy bez budzika. Czasami tak trzeba. Dobrze, że czasami można. 
Na śniadanie zjadamy ostatnie empanadas i wychodzimy na spacer. Idziemy na punkt widokowy z panoramą miasta i Estrecho de Magallanes. Obok indigeños sprzedają różne wyroby i pamiątki, kupujemy u nich trzy pingwiny dla naszych trzech wnusiów, po małych targach za 10.000 CLP. Fajnie, już dla nich mamy pamiątkę z podróży. Gdy się tak jeździ jak my, to trochę jest trudno z pamiątkami- kupując na początku, trzeba je wozić przez całą podróż, nie kupując coś fajnego może się nie powtórzyć i wtedy się żałuje.





























Spacerujemy po mieście, stolicy chilijskiej Patagonii. Mnóstwo tu pomników,  pomniczków, popiersi i figur, wśród nich najbardziej okazały pomnik Magellana stojący na środku Plaza de Armas.
































Przechadzamy się nadmorską promenadą, ale plaża jest brzydka :p




































































Na lunch na drogę chcemy kupić pizzę Margarita lub Napolitana, bo to dziś Wielki Piątek; niestety, wczorajsza pizzeria jest zamknięta. Kupujemy więc krakersy- będziemy pościć :p
O 12.45 wyjeżdżamy autobusem linii Bus Sur, jak wczoraj do Puerto Natales. Krajobraz monotonny, głównie łąki i pastwiska, na których gdzieniegdzie pasą się owce. Śpię.















 
Do Puerto Natales zajeżdżamy ok. 16 i na terminalu kupujemy bilety do Paine del Torres na jutro 7.30 i na poniedziałek wielkanocny do El Calafate o 8 rano.
Dziwne to miasto, dziwne domy zbudowane z płyty usb na stalowym szkielecie i obite blachą, pomalowaną na wesołe kolory- niebieskie, żółte,  fioletowe. Ściany zrobione są na zasadzie sandwicha: na wierzchu z obu stron płyta,  a w środku styropian. Wieje silny wiatr.



























Maszerujemy do hostelu Paine, 10 minut od terminala. Ten hostel też jest jakiś dziwny. To dom, w którym są 4 pokoje hostelowe, łazienkę i kuchnię dzieli się z gospodarzami. Do łazienki przechodzi się przez kuchnię. Pokój jest duży, ale brzydki o różowo-zielonych ścianach i dziwnym zapachu odświeżacza powietrza do toalet. Wieczorem dochodzi do tego zapach gazu z gazowego grzejnika. Każemy go wyłączyć, bo to niebezpieczne. Nie jestem pewna, czy pościel została zmieniona po poprzednich gościach. Nie podoba mi się tutaj, nie polecam.





















Idziemy do miasta coś zjeść i zrobić zakupy na dwudniowy trekking. Po drodze wszystko zamknięte na głucho, więc zaczynam się niepokoić. Na szczęście w centrum są różne restauracje, przeważnie bardzo drogie (obiad za 25$?? czy oni powariowali??).


































Na dziś wymyśliliśmy pizzę, bo to jedynie może być bez mięsa, a dzisiaj przecież jest Wielki Piątek; całe tutejsze jedzenie opiera się na mięsie :p Znajdujemy pizzerię La Mesita Grande, gdzie zjadamy pizzę la Serva Andina (mozzarella salsa de tomate, cebolla, aceitunas) za 5.900 CLP i la Matavampiros (mozzarella, salsa demtomate, tomate fresco, ajo asado) za 5.500 CLP. W rachunek wliczony jest napiwek i zakreślony na żółto, no to już jest przesada, nie podoba mi się to, mimo iż pizza jest smaczna i szybko podana.






W mercado robimy zakupy na jutrzejszy i pojutrzejszy trek i wracamy do tego brzydkiego hostelu wykończonego blachą i płytą pilśniową ; (