Nasi hinduscy współlokatorzy budzą nas po siódmej swoim głośnym gadaniem i zapalonym światłem (pokój nie ma okna). Wstajemy więc, spokojnie jemy śniadanie (tosty z dżemem i kawa, masła? margaryny? nie ruszam, bo wygląda podejrzanie, naczynia trzeba po sobie umyć), pakujemy plecaki, które zostawiamy w 'przechowalni' w kącie na korytarzu, spinamy je jednak linką zabezpieczającą, odbieramy kaucję za klucz i wychodzimy. Dziś zwiedzamy na piechotę.
W Little India zwiedzamy hinduską świątynię Sri Veeramakaliamman Temple, jeszcze bardziej okazałą i ozdobną niż wczorajsza. Przeciskamy się przez tłum ludzi, głównie młodych mężczyzn, ale jest tu również trochę kobiet ubranych w powłóczyste kolorowe sari. Jeśli chodzi o ubiór, to mogłabym być Hinduską :) Ciasno tu i Maciej mówi: 'teraz już wiesz, dlaczego nie chcę jechać do Indii?' :pp No tak, tłum mnie też niepokoi i przeraża.
Dalej urocze kolorowe uliczki i przechodzimy do dzielnicy arabskiej, która
wygrywa w naszym prywatnym, subiektywnym rankingu. Tu jest prześlicznie,
urocze knajpki (z drogim jedzeniem), palmy, meczet ze złotymi kopułami,
zamknięty dzisiaj dla zwiedzających, bo to piątek. Klimatycznie.


Wracamy do nas i zjadamy porządny i obfity lunch w Royal Indian restaurant.
Bierzemy Madras chicken (pikantny, dla Macieja), Butter chicken (aksamitnie
delikatny i aromatyczny, dla mnie), 2 chiapati, sok z mango i mango lassi. Przeprzepyszne! :)
Jedno od razu wypijamy w hostelu, drugie
zostawiamy na później, bierzemy nasze plecaki i metrem jedziemy 40 min. na
lotnisko, skąd z terminala autobusowego jedziemy autobusem na granicę do Jogor
Bhar.
Tu sprawnie przechodzimy kontrolę paszportową (oczywiście odciski kciuków
muszą być :p), wyjazd z Singapuru zabiera nam 10 min. Wjazd do Malezji też
sprawny, bez odcisków, bo przecież już je mają w systemie, 15 min.
Bierzemy miejski autobus na terminal Larkin, skąd dalekobieżnym jedziemy do
Mersing. Autobus jest pełen, nie to, co w Indonezji.
Jedziemy już dwie godziny i przez cały czas, po prawej i po lewej stronie widzimy plantacje palmy kokosowej ciągnące się po horyzont :( dżungla wyrżnięta i posadzone palmy! I to nie, że zrobili to kilkadziesiąt lat temu, nie, oni to robią nadal! Widzimy palmy w różnym wieku, duże, średnie i małe, szkółki palm, a nawet świeże karczowisko, gdzie palą pozostałości dżungli, by posadzić te głupie palmy! Kurde, patrzeć na to nie mogę! Szlag mnie trafia!
Zajeżdżamy do Mersing ok. 20.30 i od razu przy terminalu znajdujemy hotel, Blue
Water, gdzie bierzemy ładny i czysty 2-osobowy pokój z łazienką, gorącą
wodą, umywalką (!), telewizorem, ale bez śniadania i z kiepskim
internetem za 84 RM/noc.
Idziemy na kolację do pobliskiej knajpy D' Cafe, gdzie jemy Hong Kong za 6 RM i Tom yam soup
za 7 RM i pijemy sok pomarańczowy zrobiony pewnie z 2 cząstek pomarańczy i
dużej ilości wody z lodem po 3 RM. Gdy przychodzi do płacenia pani podlicza nas
na 22 RM. No jak to? 6+7+2×3 to jest 19 RM! Mówię pani, że 19, a nie 22 i
pokazuję ceny w menu, a ona, że to stare ceny! Buhahaha :)) Myślą, że jak
przyjdzie biały człowiek, to go można naciągnąć?? Nie dajemy się oszukać
i płacimy 19 RM. Na śniadanie już tu nie przyjdziemy. Pani straciła klientów.
Wkurza mnie to. Na każdym kroku próbują nas tu naciągać, oszukać, wyciągnąć od nas pieniądze. Strasznie musimy się (a zwłaszcza ich) pilnować. Tego nie ma w Ameryce Łacińskiej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz