poniedziałek, 19 lutego 2018

zwiedzamy Kuala

Wstajemy o siódmej, zjadamy śniadanie, znów te okropne tosty z dżemem i kawa 3 w 1 i metrem jedziemy do Petronas Towers. Wychodzimy na ulicę, zadzieramy głowy i... są! Wysokie, strzeliste, błyszczące srebrem elewacji, o łagodnym kształcie. Ale jakoś tu spokojnie, mało ludzi. Podejrzane to! Czyżby jest za wcześnie? No i...! Okazuje się, że Twin Towers są dziś zamknięte!!!!!!!! bo to poniedziałek!!! Poniedziałek!!! Czy to muzeum, czy co, żeby było zamknięte???!















Jesteśmy strasznie wkurzeni! ;((( To kolejna rzecz, która nam się nie udaje w Malezji/Indonezji z powodu zamknięcia ;(( Nigdy, a trochę już podróżujemy, nie było takiej obsuwy, jak tutaj. Czuję się rozczarowana i rozgoryczona....








































































Postanawiamy wjechać na Menara Tower, wieżę telewizyjną o wysokości 421 metrów, siódmą najwyższą wieżą na świecie. Kupujemy bilety dla seniorów, mimo iż ja nie mam jeszcze uprawnień starczych, czyli za 30 RM/os. zamiast 49 RM i wjeżdżamy superszybką windą na observation deck, skąd podziwiamy wspaniałą panoramę miasta (w tym te dwie głupie Petronasy). 











































Gdy jesteśmy na dole, w hinduskim barze wypijamy ice coffee i ice cacao po 2 RM. Maszerujemy dalej; mimo upału i słońca jest przyjemnie, gdyż pomiędzy tymi wszystkimi wieżowcami jest mnóstwo zieleni, dużo drzew. 






















Teraz wybieramy się do Batu Caves, ale okazuje się, że tym razem pociąg jest zamknięty! No nie mogę! No co jeszcze?! Pytam dlaczego, the train is under construction works ;p Zamiast metra jeździ autobus zastępczy, bezpłatny, więc musimy zapłacić tylko za kawałek metra. I wagony są segregowane pod względem płci, są wagony dla panów i osobne dla pań, haha ;)

































Te Batu Caves to dziwne miejsce; w wapiennych wzgórzach znajdują się jaskinie, w nich umieszczono figury przedstawiające hinduskie bóstwa i historie religijne. To jedne z najbardziej popularnych wśród Hindusów miejsc poza Indiami, poświęcone Muruganowi, hinduskiemu bogowi wojny. Kolorowo, jarmarcznie, jak w lunaparku :) Za wstęp do jednej z jaskiń płacimy po 5 RM, do drugiej nic, ale za to za piątkę muszę wypożyczyć sarong, z której przy wyjściu oddają mi 2 RM; no niezły interes ;p







































































































Później zwiedzamy muzułmański meczet Masjid Jamek, działający od ponad 100 lat, będący jednym z najstarszych w Kuala. Zbudowany w stylu mauretańskim i mughal z białymi kopułami, położony jest u zbiegu Sungei Klang i Sungei Gombak. Może pomieścić 1000 wiernych.









































































Przechodzimy przez Dataran Merdeka czyli Independence Square, gdzie znajduje się prześliczny, bajkowy Sultan Abdul Samad Building. Pierwotnie mieściły się tu biura brytyjskiej administracji kolonialnej, teraz mieści się tu Ministerstwo Komunikacji i Multimediów oraz Ministerstwo Turystyki i Kultury Malezji. Na placu znajduje się jeden z najwyższych na świecie, 95-metrowy maszt, na którym dumnie powiewa flaga Malezji.































































Zwiedzamy hinduską świątynię Sri Mahamariamman, najstarszą w Malezji, zbudowaną pod koniec XIX w. w stylu południowo-indyjskim. Prawie 23-metrowa brama wejściowa ozdobiona jest wizerunkami hinduskich bogów.
 




































































Teraz pora na kolację, w KL Mawar Merah zjadamy smaczne chili shrimps i soya shrimps plus mee goreng, a do picia dziwny, słono-słodki napój asam boi. Żeby się jeszcze bardziej napchać przed podróżą (bo jedzenie w samolocie dadzą nam ok. 3!) zamawiamy jeszcze curry, no i naprawdę jesteśmy obżarci! Płacimy niedużo.































 
W hostelu bierzemy jeszcze prysznic i o 21 ruszamy na lotnisko. Jedziemy metrem do KL Sentral, co zabiera nam prawie godzinę; stąd mamy shuttle bus na Terminal 1. Pani pilnująca autobusu (zakładam, że bileterka) pyta nas o bilet. Maciej pokazuje jej e-bilet, a ona, że chce ticket i wysyła go do okienka. Tam pani twierdzi, że e-ticket to nie jest ticket i żąda dowodu wpłaty. Maciej mówi, że skoro ma e-bilet to musiał za niego zapłacić, bo inaczej by go nie dostał. Pani żąda biletu papierowego, no ale przecież nie nosimy ze sobą drukarki ;p Wreszcie daje się przekonać i wystawia bilety ;p Nie mam już siły, jeszcze na koniec jakieś trudności.... Może jeszcze samolot będzie zamknięty????! ;(

















Na szczęście nie, odprawa odbywa się sprawnie, nadajemy bagaże, wymieniamy resztę ringgitów z powrotem na dolary, jedziemy pociągiem na właściwy terminal i wsiadamy do samolotu Airbus 330 i lecimy do Doha. Kapitan informuje nas, że polecimy o 2 godziny dłużej, czyli 8,5h z powodu wybuchu wulkanu w Indonezji. Podejrzewamy, że to jakiś na Sumatrze, gdyż to tu samolot wyraźnie zbacza z prostego kursu, ale nie udaje nam się dowiedzieć, jaki to wulkan. Lecimy nad Omanem (w drodze tam, omijaliśmy jego terytorium powietrzne), ale omijamy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Podpytuję stewardessę, która potwierdza, że Qatar nie utrzymuje stosunków z UAE ;p Telewizorki nie działają, jest noc, więc calutki lot przesypiamy ;)










Z powodu wydłużonego lotu, ten następny do Berlina odbywa się płynnie, więc tylko przechodzimy z samolotu do samolotu. 

















Lecimy Boeing 777, jest już jasno, więc nie śpię, tylko oglądam sobie dwa filmy, 'Home Again' i 'Victoria i Ahmed', oba fajne, chociaż zupełnie różne. Lądujemy o pierwotnym czasie (w drodze tam dostaliśmy info o opóźnieniu godziny lądowania, więc przebukowaliśmy Polski Bus na godzinę wieczorną), więc staramy się dotrzeć na ZOB jak najszybciej. Gdy tylko dostajemy plecaki, łapiemy taxi, a w tym czasie Madzia z powrotem przebukowuje nam bilety. Taksówkarz bardzo się spieszy (przejazd 16 E), więc zdążamy na autobus, ale nie ma już Polskiego Busa, tylko Flixbus i po 3 i pół godzinie Madzia odbiera nas z dworca w Poznaniu ;)



















Jak dobrze być znowu w domu.......
Ale w sumie na chwilę, bo za 3 tygodnie, 12 marca lecimy do Buenos Aires ;)))))